Autor: Wanda (---.dynamic.kabel-deutschland.de)
Data: 2022-04-10 21:39
Wszystko się zaczęło, kiedy w dzieciństwie moja matka wyskoczyła z okna (szlam wtedy do szkoły sredniej). Od tamtej pory wszyscy zaczęli mnie wytykać palcami i do dziś jestem napiętnowana (mieszkam w małej miejscowosci, gdzie wszyscy znają moją rodzinę) jako "dziecko samobójcy". Od chwili śmierci matki moje życie to jedno wielkie pasmo udręk. Po szkole średniej (którą ukończyłam chyba tylko dzięki litości nauczycieli przymykających oko na moje wagary) trafiłam do osrodka pobytu dziennego jako "za młoda na DPS". Z tym, że on jest czynny od rana tylko do 15.00, a później ci ludzie znikają jak kamfora. Dla mnie to zresztą "ludzie z kosmosu", bo ośrodek jest na drugim końcu miasta i poza nim rzadko spotykam nawet kogos stamtąd na ulicy, a jeśli nawet, to ci ludzie ode mnie uciekają. Personel jest zajęty swoimi rodzinami i nie może się z nami "kumplować" poza ośrodkiem, a podopieczni są pochłonięci chorobą. Codziennie się modlę, regularnie chodzę do kościoła, spowiedzi i komunii, ale tu gdzie mieszkam katolików jest dosłownie garsteczka, więc na tym niestety rola Kościoła w moim życiu się kończy. Z bliższej rodziny został tylko ojciec, który żyje już z trzecią kobietą, o czym dowiedziałam się, gdy przypadkowo spotkałam go na cmentarzu we Wszystkich Świętych. Jestem w zespole lecznictwa środowiskowego i regularnie przychodzi do mnie psychiatryczny personel medyczny, ale to jest jak odbijanie piłeczki - kiedy psychiatra mówi "niech ośrodek coś zrobi", ośrodek natychmiast mówi "niech coś zrobi lekarz" i tak jedni na drugich zrzucają odpowiedzialność. A jest co robić, bo w tamtym roku byłam 5 razy w szpitalu. Co byście zrobili na moim miejscu?
P.S.: należałam kiedyś do katolickiej wspólnoty online - to jeszcze bardziej mnie rozdenerwowało, bo wiedziałam, że nigdy tych przewspaniałych ludzi nie spotkam na żywo :(
|
|