Autor: Bartek (---.play-internet.pl)
Data: 2014-02-14 10:17
Gdyby Paulina napisała, że spotkała wspaniałego chłopaka, który został jej mężem to wszyscy by przypisywali tę "łaskę" Bogu. Z automatu i bezrefleksyjnie. I nikt by nie powiedział, że to był tylko jej wybór, bo przecież kandydat na męża to absolutnie nie Jego zakres działania. Nikt by też nie poradziłby jej wizyty u psychologa, chrześcijańskiego psychologa, który racjonalnie wyjaśniłby jej obiektywne mechanizmy jej stanu szczęścia.
Mam 40 lat, poszedłem za Bogiem jak miałem 22. Przez te prawie 20 lat Bóg konsekwentnie odmawiał mi miłości. Jestem sam i wiem, że tak już zostanie.
Bóg nie spełnił moich marzeń, nie wypełnił nawet niczym pustki po nich. Nie ma rzeczy, której bardziej do niedawna żałowałem, niż zmarnowana młodość. Radykalizm 20 lat wyborów moralnych (tak - moich wyborów) absolutnie niczego do mojego życia nie wniósł. Nie jestem nikim lepszym przez to, że przeżyłem całe swoje życie w czystości za cenę kolejnych aktów odrzucenia, upokorzeń, a na końcu jedynie poczucia straty i opuszczenia.
Moje życie nie jest bogatsze dlatego, że Eucharystia była jego stałym elementem. Kolejne modlitwy o uzdrowienie, indywidualne i w grupie, zbudowały we mnie tylko pewność ich całkowitej bezcelowości. Z rozczarowań i cierpienia Jezus nigdy nie wyprowadził żadnego dobra dla mnie. Nigdy przez te 20 lat nie doświadczyłem uzdrowienia z czegokolwiek. Nigdy nawet Jezus nie okazał się kimś bliskim. Kimś po prostu ludzkim. Przez 20 lat biernie milczał. Oddawanie Mu moich problemow zawsze oznaczało jedynie zgodę na to, że dalej będą.
Zresztą wszystkie te bolesne doświadczenia nie są już dla mnie istotne, bo okazały się całkowicie niepotrzebne. Podobnie jak zbędne okazało się zaangażowanie mojego życia we wspólnoty, ewangelizacje, wszystkie te modlitwy o uzdrowienie, rekolekcje, które przeszedłem, taką czy inną posługę. Z doświadczenia 20 lat wiem, że "miłość" Boga to czysta metafizyka.
Nie czuję się zgorzkniały. Poszedłem za Jezusem i przegrałem swoje życie. Nikt mi go nie zwróci. Koniec. Dlatego nie patrzę za siebie. Pożegnałem się ze swoją młodością, z fikcją moich marzeń. Bólem całkowitego niespełnienia. Czuję się tak jakbym się nagle obudził. Tak jakbym stał nad ciałem ukochanej osoby, która zmarła - nie potrzebną nikomu śmiercią. I nigdy nie wróci.
Ale też niczego już po Jezusie nie oczekuję :) Ani uzdrowienia z czegokolwiek, ani zwrócenia uwagi na moje problemy i pragnienia. Zresztą coraz mniej ich mam :) Nie mam też żalu do Jezusa. Nie można mieć żalu do kogoś, kto po prostu był sobą.
W niedzielę pójdę na mszę, która niczego nie wniesie do mojego życia. Pójdę też na Adorację, która w niczym mnie nie zmieni.
Na kolejnym spotkaniu wysłucham świadectwa kogoś, kto będzie opowiadał jak Bóg działa w jego życiu. Wysłucham ze spokojem wiedząc, że to jedynie konkretna droga tego konkretnego człowieka.
Mam tylko żal o jedną rzecz... że 20 lat temu nie znalazł się nikt kto by młodemu chłopakowi otwarcie powiedział, że pójście za Bogiem może oznaczać wyłącznie stratę. Pracę bez nagrody, wdzięczności i jakichkolwiek odpowiedzi. Drogę "sługi nieużytecznego" :) Czuję ogromną ulgę, że wyzwoliłem się ze złudzeń.
|
|