Autor: Tosia19 (---.neoplus.adsl.tpnet.pl)
Data: 2012-04-20 17:07
Niektórzy z Was nie zrozumieli problemu, albo źle się wyraziłam. Nie chodzi o to, że przyzwyczaiłam się do tamtego spowiednika, lecz o to, że nie ufam żadnemu człowiekowi. I nie ma znaczenia, czy wybiorę się u siebie w parafii do spowiedzi, czy o 100 km oddalonym miejscu od mojej parafii. Chodzi o ludzi. Obojętnie gdzie się wybieram do spowiedzi, jak już ma być moja kolej strach mnie paraliżuje i w tym momencie tchórzę i nie idę dalej, lecz uciekam z tego miejsca. Nikomu nie ufam, bez względu na to czy jest kapłanem, zakonnikiem, nauczycielem, lekarzem, strażakiem, psychologiem, czy kimkolwiek jeszcze. To kim ktoś jest nie ma tu znaczenia, chodzi o to, że nie umiem ufać ludziom. Ufam Bogu, "Michale", gdybym Mu nie ufała, nie chodziłabym do kościoła, nie modliła się dzień w dzień, nie rozmawiała z Nim codziennie tak jak się rozmawia z Przyjacielem, choć wie On o każdym moim problemie, zawsze i tak sama Mu to mówię od siebie.
Nie chcę kontaktować się z tamtym księdzem, bo przecież muszę nauczyć się spowiadać też u innych. Tamtemu księdzu ufam dlatego, że zna mnie od dziecka, ale przecież nie będzie on całe życie w pobliżu.
"Franciszko" poznałam radość prawdziwej spowiedzi.
"Ona" dobrze, wiem czym są prawdziwe duże problemy, życie mnie doświadczyło wybitnie mocno (stąd ta nieufność).
|
|