Autor: Bogumiła z Krakowa (---.neoplus.adsl.tpnet.pl)
Data: 2014-01-29 03:44
Ta "wieczność" była kusząca :)))))
Zapomniałam napisać, że ktoś życzliwy podrzucił mi na maila Twoją prośbę - inaczej bym tu pewnie nie zajrzała. Ale uważam, że to dobry zwyczaj pośród znajomych z forum (taka informacja, że ktoś czeka na odpowiedź).
Od czego by tu zacząć?
Kiedyś usłyszałam, że o powołaniu można mówić wtedy, kiedy jestem zdolna podjąć TAKĄ (konkretną) decyzję, a podjęcie tej decyzji przynosi przynajmniej wewnętrzny pokój, jeśli nie radość.
Jak to rozumiem? Że dopóki się marzy/myśli/czeka: chciałabym mieć męża, chciałabym iść do klasztoru, najchętniej zostałabym sama - to nie jest jeszcze usłyszenie głosu powołania, tylko ciągle jeszcze szukanie, które nasze pragnienia może całkowicie odmienić. Mamy prawo szukać. Jeden szuka dłużej, drugi krócej - nie ma to żadnego znaczenia. Ale dopóki nie spotkasz konkretnego człowieka, z którym chcesz zostać na całe życie (i on tego też chce), albo dopóki nie znajdziesz konkretnego zakonu, w którym chcesz zostać (i oni też cię chcą), albo dopóki nie masz swojego konkretnego pomysłu na życie w pojedynkę (jak mogę służyć Kościołowi i ludziom) - to jeszcze nie odkryłaś swojego powołania. Powołanie nie może być czekaniem. Dopóki liczysz na to, że coś się jeszcze zmieni, to jeszcze nie jest to powołanie. Musisz być zdolna podjąć TAKĄ decyzję. Musisz chcieć podjąć TAKĄ decyzję. A żeby to było możliwe musisz ZNAĆ to co wybierasz. Jeśli zupełnie nie wiesz czym się różnią zakony i wszystko Ci jedno - to samo pragnienie pójścia "do klasztoru" trzeba mocno zweryfikować. Nie ma tu znaczenia, czy parę lat grzebiesz po necie żeby poznać duchowość wszystkich zgromadzeń, czy spotykasz pierwszą siostrę zakonną i wiesz, że to jest właśnie to. Podobnie nie ma znaczenia, czy chodzisz już z dziesiątym chłopakiem czy przy pierwszym wiesz na pewno, że to on i bierzesz ślub.
Dopóki jednak nie podjęłaś ostatecznej decyzji, to nie możesz mówić o powołaniu. Krakowski bp Grzegorz Ryś mówi nawet, że nie jest jeszcze powołaniem pójście do seminarium (a potocznie tak właśnie mówimy: miał powołanie więc poszedł do seminarium). Biskup mówi:
"Człowiekowi, który jest w seminarium pierwszy rok, mówię, żeby nie myślał, że jest powołany do kapłaństwa. Tak naprawdę momentem powołania do kapłaństwa jest sakrament święceń. Wcześniej człowiek jest na drodze do przyjęcia tego sakramentu i musi sobie zadawać pytanie, czy to jest jego droga, czy się na niej dobrze czuje, czy to jest jego świat. Im dalej zagłębia się w rzeczywistość seminaryjną, tym bardziej ten świat przypomina życie kapłańskie. On się wtedy nie tylko uczy, ale wchodzi w rzeczywistość Kościoła, jedzie na jedne, drugie rekolekcje, prowadzi jakąś grupę, jedzie na praktykę do parafii."
Podobnie jest z sakramentem małżeństwa: dopiero gdy "chodzisz" z chłopakiem, gdy wchodzisz w świat podjęcia odpowiedzialności za drugiego człowieka, a potem za tych małych ludzików, które niestety nie całe życie są małe i rozkoszne, gdy chcesz drugiemu człowiekowi oddać nie tylko ciało, ale w pewien sposób swoją wolność (np. wspólne podejmowanie decyzji), gdy jesteś gotowa dźwigać jego wady, gdy potrafisz mu zaufać - dopiero wtedy wiesz, czy to jest Twój świat, Twoja droga. Dopiero wtedy możesz podjąć rozumną decyzję o małżeństwie. Każdy kandydat i do kapłaństwa czy zakonu, i do małżeństwa, jeśli pozostaje w sferze jedynie uczuć, może popełnić wielki błąd, dlatego musi mieć czas. Oczywiście im człowiek starszy, tym zazwyczaj tego czasu potrzebuje mniej, bo lepiej siebie zna.
Z powołaniem "do samotności" jest trochę trudniej.
(Napisałaś: "Określenie „powołanie do samotności” to określenie nieadekwatne dla tego stanu, ale będę go używać, ponieważ już się „utarło”). Czyli rozumiesz, że nie chodzi tu o samotność jako taką, więc także będę używać tego wyrażenia.
Wstawka:
W czasach mojej młodości, kiedy była Jedyna (słuszna oczywiście) Partia, gdy wyrzucali kogoś z partii za jakieś prawdziwe przewinienie (a nie za to, że ktoś wreszcie zmądrzał :)), oprotestowywaliśmy to słowami, że my nie chcemy go pośród bezpartyjnych. To taki niby żart. Ale dla nas "bezpartyjny" miało wartość pozytywną i nie chcieliśmy, by tak nazywano także tych, których życie nie miało tej wartości.
Z rozmową o powołaniu "do samotności" jest trochę trudniej, ponieważ wrzuca się (jak tamtych bezpartyjnych) do jednego worka wszystkich, którzy nie mają męża/żony i nie są w zakonie. W podświadomości mamy tu grupę osób, których nikt nie chciał, albo którzy nie potrafią nikogo pokochać, którzy chcą być sami dla wygody, albo zostali za bardzo skrzywdzeni i zwyczajnie się boją, albo są chorzy, albo udają że takie życie im odpowiada, ale przy pierwszej okazji natychmiast by zmienili zdanie. Nie wymieniłam gejów i lesbijek, bo oni niekoniecznie są samotni, choć jakoś mieszczą się w tym kręgu samotności, o którym piszę.
No to kto chce być pośród takich niewydarzonych, złych albo chorych ludzi? I która matka, który ojciec chce, żeby jego dziecko było takim nikim? I co się dziwić, że inni są pewni, że to wszystko są ludzie bardzo nieszczęśliwi? Dlatego często wstydzimy się życia "w samotności".
W potocznym języku brakuje krótkiego pozytywnego określenia ludzi, którzy WYBRALI życie w pojedynkę. Może dlatego nawet w kręgach kościelnych odmawia się czasem prawa do "powołania do samotności", krzywdząc często ludzi, którzy wybrali taką drogę do Boga świadomie i dobrowolnie, i naprawdę dla Boga. Traktuje się ich ciągle jako nieudaczników albo uciekających od odpowiedzialności za życie.
Ale wina jest także po stronie osób samotnych. Zbyt często nadużywa się pojęcia "powołanie", mówiąc o samotności. No bo jakie to powołanie, skoro z jednej strony - nikt mnie nie chciał, a z drugiej - ja tam nie chce iść? Jakie to powołanie, skoro całe życie marzę o mężu, a nie o takim życiu? To parodia powołania. (Nie mówię o krótkich okresach wątpliwości, które w każdym powołaniu mogą się pojawić, albo jako pokusa szatana, albo jako nasza słabość). To jest stan aktualny, ale nie wypełnianie powołania.
Powołanie jest czymś pozytywnym. Bóg mi proponuje TAKIE życie, a ja to powoli odkrywam. Mogę pójść inną drogą (jestem wolna), albo mogę pójść za propozycją Boga. Bóg zawsze będzie mi błogosławił, bo mnie kocha. Dlatego gdybym nawet źle zrozumiała Bożą propozycję, lub gdybym wyraźnie powiedziała Bogu "nie", Bóg nas za to nie ukarze nieszczęściami, katastrofami czy piekłem.
Pytasz: "Czy Bóg proponuje nam, ma dla nas w ofercie wszystkie drogi (samotność, życie konsekrowane, małżeństwo), bez wskazywania na tą najwłaściwszą dla nas".
Nie wydaje mi się. Zupełnie co innego nam mówią wewnętrzne doświadczenia ludzi na przestrzeni wieków. Musi się skądś brać ta pewność, że dobrze wybrałam. To nie jest zimna kalkulacja. Ten wybór daje pokój i radość. Czujemy, że to jest MOJE. Owszem, czasem ta pewność nie jest zbyt mocna, ale czasem jest tak wyraźna, że choćby cały świat uznał to za szaleństwo, to za mało, żeby z tego zrezygnować.
Po drugie, nie rodzimy się identyczni, wszyscy jak czysta kartka papieru. Wiele rzeczy jest od nas absolutnie niezależnych. Że jestem kobietą/mężczyzną, że mam taki a nie inny temperament, że żyję w takiej epoce, w takiej kulturze, w takiej rodzinie. Mam takie a nie inne talenty, takie a nie inne doświadczenia życiowe. Nawet te złe doświadczenia (których nie dał nam Bóg tylko ludzie albo zniszczony grzechem przez ludzi świat) można lepiej wykorzystać na jednej drodze, a na drugiej mniej. Także nasze braki czasem nam pokazują, że pewna droga nie jest dla mnie. Że tutaj mogę sobie nie poradzić.
Powołanie to bardzo delikatna sprawa, bo w grę wchodzi Boża wszechwiedza (Bóg zna nasze przyszłe życie). My mamy ciągle z tym problemy i miesza nam się to co Bóg chce z tym, co Bóg wie. Przecież powołanie do zakonu nie polega na tym, że Bóg pozabija wszystkich moich narzeczonych, albo sprawi, że ktoś mi wyrządzi krzywdę i nie będę umiała tworzyć wspólnoty. Ale Bóg wie jak się potoczy moje życie. Nie bójmy się mówić, że moje życiowe doświadczenia mają wpływ na moje powołanie. Może gdyby mnie nie zostawiła dziewczyna, to nie poszłabym "na księdza" ;)) Dlaczego rozpatrujemy to tylko jako coś negatywnego? Że do zakonu idą porzucone dziewczyny. A może ten ból i chwile samotności pozwoliły nam popatrzeć na sprawy ważniejsze? Skąd wiemy jak by potoczyło się życie Jana Pawła II, gdyby żyła jego matka, nie byłoby wtedy wojny, spotkałby innych ludzi? Nie, nie chodzi o puste gdybanie. Chodzi mi o to, że nie żyjemy w próżni. Bóg wie, co spotka nas w życiu. Jego propozycję powołania rozumiem dwojako, a raczej równocześnie: to wszystko z czym, gdzie i kiedy się urodziłam to jakby wprost propozycja Boga na moje życie, ale też Bóg - wiedząc jak się ono potoczy w czasie i okolicznościach niezależnych ode mnie - ma dla mnie propozycję nie abstrakcyjną, ale dostosowaną właśnie to MOJEGO życia, tego co się już stało, tego co już wiem. Powołanie, to wskazanie najlepszej drogi w MOJEJ sytuacji, przy moich doświadczeniach, przy moich ograniczeniach, przy moich talentach. To droga, na której najłatwiej mi będzie Boga odnaleźć i najlepiej Mu służyć (także poprzez służbie ludziom). Powołanie nie jest robieniem człowiekowi na złość, nie jest pokazywaniem "ja tu rządzę". Raczej "to jest droga najbezpieczniejsza dla ciebie, tu się najlepiej spełnisz, tu najłatwiej tobie będzie zostać świętym".
Nie wiemy na pewno jak to wszystko "działa". Narzuca nam się myśl, że Bóg NAJPIERW dał mi takie a nie inne cechy przy urodzeniu, a potem doświadczenia życiowe tworzyły resztę. A może przecież być tak, że Bóg - wiedząc JAKIE to będą doświadczenia, dał mi takie cechy-dary, żebym potrafiła nie tylko wytrzymać, ale jeszcze wykorzystać te doświadczenia do dobrego. Dla Kogoś kto jest ponad czasem, poza czasem - kolejność nie ma żadnego znaczenia. To wszystko razem sprawia, że jedna z tych trzech głównych dróg jest dla mnie najlepsza. Czasem się to czuje od razu, a czasem dopiero po jakimś czasie.
Nie można jednak całe życie się nad tym zastanawiać, czy to ta, czy nie ta. Trzeba kiedyś wybrać. Skoro Bóg nam tego nie daje na piśmie, to znaczy, że mamy prawo do pomyłki. Że "trafienie" nie jest absolutnie konieczne do zbawienia. Bo tego się boimy, prawda? Czy to na pewno to. Że przez pomyłkę nam życie nie wyjdzie. A jak grzeszymy to co? Przecież każdy grzech ciężki jest bardziej wbrew Bogu niż złe odczytanie powołania. Dlaczego wtedy nie boimy się, że przez ten upadek życie nam nie wyjdzie? Każdy grzech coś w nas niszczy. A Bóg nie przestaje z nami być i nas kochać. I w tym sensie każda droga jest dobra, jeśli chcemy ją wybrać z Bogiem. Warto jednak szukać tej najlepszej. Ale bez strachu, czy dobrze odczytamy. Ważniejsze to wybrać i być wiernym.
Patrząc z innej strony: pierwszym powołaniem jest powołanie do świętości, bo Bóg nas stworzył na swój obraz. Ale zaraz potem powiedział "bądźcie płodni i rozmnażajcie się". To jest podstawowe powołanie człowieka. Pragnienie utworzenia rodziny jest wpisane w naszą naturę, dlatego prawie zawsze NAJPIERW myślimy o małżeństwie (już jako dzieci). Owszem, są ludzie, którzy "od zawsze" chcieli żyć tylko dla Boga, ale nie ma nic wstydliwego dla kapłanów i sióstr zakonnych, że kiedyś chcieli mieć lub mieli kogoś obok. Relacje z ludźmi są zazwyczaj pierwsze. Dopiero potem w sercu odkrywamy Boga i możemy Go wybrać jako Pierwszego i Jedynego. Nie ma nic krępującego w tym, że ktoś oddany Bogu wcześniej chciał mieć rodzinę, dzieci. Tak Bóg to wpisał w naszą naturę. Ale możemy z tego zrezygnować albo dla samego Boga, albo poświęcając swoje życie ludziom. To jest mój WYBÓR. Jeśli jestem na taki wybór gotowa, to mam prawo wierzyć, że to jest właśnie moja droga. Jeśli jestem zdolna do podjęcia takiej decyzji i przynosi mi ona pokój i radość.
Napisałaś: "Wyczytałam jednak gdzieś opinie, że powołanie do samotności może mieć tylko ktoś, kto był w związku (tylko wtedy będzie ono wartościowe, bo tylko w taki sposób ten ktoś może upewnić się, że to nie jego droga, że on jej nie chce)".
Jakie to strasznie jednostronne (żeby nie powiedzieć, że sama bzdura). A dlaczego ten ktoś nie napisał, że każdy kto chce żyć "w samotności" musi najpierw na dwa lata iść do klasztoru? No bo dlaczego ktoś ma się upewniać, że małżeństwo nie jest jego drogą, a nie musi się upewniać, że zakon też nie jest jego drogą? Brak logiki.
Jedno jest pewne: o powołaniu możemy powiedzieć dopiero w chwili wyboru. W chwili podjęcia decyzji. Nie ma powołania "do samotności" czyli do życia w pojedynkę, bez podjęcia takiej decyzji. Jeśli nie ma żadnego pomysłu na życie, to jest to ciągłe oczekiwanie, można nawet do końca życia tylko oczekiwać. To będzie tylko puste mieszkanie. To będzie ból samotności. To właśnie będzie samotność. Ta zła samotność. Konieczność. Nieszczęście.
Powołanie odkrywamy i wybieramy. Dobrowolnie. Jeśli więc nie ma pozytywnego wyboru, nie można mówić o powołaniu. Ten akt wyboru jest bardzo ważny.
Właśnie do tej chwili będziesz się odwoływać w chwilach wątpliwości, tak jak ksiądz odwołuje się do chwili swoich święceń a małżonkowie do chwili ślubu. Brak konkretnej decyzji jest zawieszeniem w próżni. Ten akt wyboru nie jest potrzebny Bogu, ale Tobie. W tym momencie przestajesz czekać. Przestajesz mieć wątpliwość. Wybór oznacza: na dzisiaj jestem pewna, że to jest moja droga. A jeśli jestem pewna, to przestaje mieć znaczenie co ludzie mówią. Nie mówię, że nigdy nie zaboli. Ale ten ból musi być wpisany w Twoją decyzję. Odkrywając i wybierając powołanie (świadomie i dobrowolnie), wiesz na co się decydujesz.
Trzeba pamiętać, że powołanie do życia w pojedynkę nie może polegać na tym, że wracasz po pracy do domu i siadasz przed telewizorem albo idziesz z przyjaciółką do kina, a jak się trafi to komuś pomożesz. To z takiego życia bierze się jakieś odrzucanie pojęcia powołania poza klasztorem i małżeństwem. Tymczasem tak jak nie ma powołania "do klasztoru" czy "do małżeństwa" bez wybrania konkretnego człowieka czy klasztoru, tak samo nie ma "powołania do samotności", jeśli nie masz żadnego pomysłu jak wykorzystać swoje życie, żeby go nie zmarnować. Powołanie nigdy nie jest ODRZUCENIEM dwóch pozostałych powołań, ale WYBOREM trzeciego. Obojętne, z której strony na to nie patrzeć. Jeśli nienawidzę mężczyzn, nie mogę na nich patrzeć albo się ich panicznie boję, to nie idę do klasztoru tylko do psychiatry. Jak nie znoszę kobiet, nie idę do seminarium, tylko do psychiatry. Powołanie to nigdy nie jest odrzucenie, to zawsze jest wybór.
Jeśli nie mam pomysłu na życie w pojedynkę, to znaczy, że nie odkrywam i wybieram powołania, tylko... nie mam pomysłu na życie. To nie ja kieruję życiem, tylko mu się poddaję.
Jeśli pytasz o powołanie do samotności, to musisz sobie odpowiedzieć: dlaczego uważam, że pozostając osobą samotną dam Bogu najwięcej. SOBIE musisz odpowiedzieć. Ludzie nie muszą tego rozumieć, nie muszą tego akceptować. To ma być Twoja decyzja, Twoja pewność. W tę decyzję mogą się wpisywać także Twoje bolesne doświadczenia, ale nie może to być podstawowy powód. Strach przed ludźmi najpierw trzeba leczyć, a dopiero potem można odejść w samotność. Jeśli ktoś pozostaje samotny ze strachu przed ludźmi, z nieśmiałości - to nie jest powołanie tylko ucieczka. Taka sama jak kogoś, kto idzie "na księdza" bo ma tam zapewnione mieszkanie, pracę i jedzenie. To nie jest żadne powołanie tylko wyrachowanie.
Dlaczego wybierasz taką drogę?
- daje Ci to przestrzeń do bardziej intensywnej indywidualnej modlitwy?
- możesz realizować swój indywidualny pomysł na pomoc ludziom?
- widzisz konkretne pole pracy dla Kościoła?
Człowiek nie żyje dla siebie. Żyje we wspólnocie Kościoła, społeczeństwa i paru innych. Musi siebie dawać innym. Możesz rodzić Kościołowi dzieci, albo modlić się za tych, którzy rodzą Kościołowi dzieci, albo tym dzieciom (dużym i małym) pomagać żyć. To tak w skrócie. W samotności można podjąć się takich zajęć, które trudno jest pogodzić z rodziną. Można być prawie świętym dla obcych, ale w domu Ciebie zabraknie dla dzieci. Samotność sprawia, że się jest bardziej dyspozycyjnym. Można podjąć się tego i w takim stopniu, czego nie może robić żona i matka bez krzywdy dla rodziny. Może to być poświęcenie czasu albo finansów, pracy fizycznej czy umysłowej, poświęcenie się konkretnej grupie ludzi, albo ruchowi kościelnemu. Jeśli chcesz być sama, to znaczy że masz inny sposób służenia Bogu i Kościołowi niż małżeństwo czy klasztor.
Ten "pomysł" nie jest na to, żeby innym coś udowadniać. Inni nie muszą tego rozumieć. Ale Ty musisz mieć pewność. Z tej pewności bierzesz siłę, bo życie w samotności jest równie trudne jak życie w małżeństwie czy w zakonie. Oczywiście "wszędzie dobrze gdzie nas nie ma" i zawsze nam się będzie wydawało, że inne powołanie jest łatwiejsze, a już na pewno bycie samemu to pikuś. Tylko dlaczego jakoś nikt nie ma ochoty być sam?
Z tej decyzji bierzesz siłę na spokój wewnętrzny. Będzie potrzebny, bo musisz się przygotować na to, że zawsze dla innych będziesz dziwakiem. Ale to jest Twoje życie i masz do niego prawo. Jeśli tak wybierzesz. W wybór musisz wpisać wyrzuty rodziców, śmiech koleżanek w pracy, podejrzenia że jesteś "homo nie wiadomo", będziesz słyszeć, że to ucieczka od odpowiedzialności albo lenistwo, że nikt Cię nie chciał itd. Dlatego Ty sama musisz być pewna, że to jest Twoja droga. Inaczej będziesz nieszczęśliwa. W każdym powołaniu trzeba brać pod uwagę niezrozumienie ludzi i odrzucenie. Wyjdziesz za mąż - ktoś będzie wyśmiewał Twój wielki brzuch podczas ciąży albo potępi za piąte dziecko. Pójdziesz do klasztoru - będziesz słuchać komentarzy o pingwinach, jeśli nie wulgarnych przezwisk. W samotności - będziesz taka "niedorobiona", nieudany egzemplarz :)) A Ty masz wiedzieć, że ludzie tak gadają, bo im samym coś w życiu nie wyszło. Bo nie rozumieją.
A teraz mniej "o samotności w ogólności", a bardziej o Tobie samej.
Piszesz: "tata unika spotkań rodzinnych dlatego, że w rodzinie ciągle ktoś chwali się zięciem, wnukami, a on ani zięcia, ani wnuka nie ma (powiedział mi to wprost). No ale masz brata (braci?). Skoro masz koło trzydziestki, to brat nie ma chyba dziesięciu lat? Dlaczego czujesz się "winna", że nie dajesz wnuków? A bratu się dzieci już urodziły? A synową tata już ma? Czujesz się winna, bo sama siebie uważasz za gorszą. Miej odwagę rozmawiać o tym. Jeśli tata chciał mieć dużo wnuków, to mógł mieć więcej dzieci. Niech męczy syna, bo w naszej kulturze nadal łatwiej mężczyźnie o żonę, bo to on występuje z inicjatywą (pomijam sprawę słuszności tego).
Nie o to mi chodzi, żeby się z tatą kłócić. Tata i tak będzie marudził. Ale Ty sama musisz uwierzyć w to, że nie jesteś winna. Ty sama musisz uwierzyć, że cokolwiek ludzie nie powiedzą, to to jest Twoje życie a nie ich. Nie wychodzi się za mąż dla taty. Jeśli nie będziesz umiała sobie z takim gadaniem poradzić, to nie wytrzymasz samotności. Owszem, tatę trzeba zrozumieć, że się boi o Ciebie i chce Cię widzieć szczęśliwą. Ale trzeba widzieć, że sam Cię unieszczęśliwia, a to odbiera mu rację takiego gderania. Dopóki Cię to tak boli i tak bardzo męczy - trudno mówić o powołaniu do samotności. Powołanie daje siłę do płynięcia przeciw prądowi, gdy trzeba. Nawet jeśli nie umiesz tego dobrze wytłumaczyć, to sama dla siebie to doskonale wiesz. A Ciebie to przytłacza.
Najpierw musisz sobie poradzić ze sobą. Uwierzyć, że nie jesteś tym zerem. Uwierzyć, że masz ogromną wartość jako człowiek. Nie musisz wychodzić za mąż, żeby nabrać wartości. Nie podejmuj ostatecznych decyzji jako "nikt". "Nikt" nie powinien ani wychodzić za mąż, ani iść do klasztoru, ani wybierać życia w pojedynkę. "Nikt" musi najpierw uwierzyć, że jest KIMŚ bez względu na drogę, którą idzie. Przestań słuchać co inni mówią. Skąd wiesz, czy to nie tata namówił ksiedza, żeby Ci przygadał o mężu? Dlaczego to Ty czujesz się winna, skoro to właśnie inni robią źle, żądając od Ciebie wyjścia za mąż nie patrząc, że kandydata nie ma? A gdyby tata Cię bił, to czułabyś się winna, że on bije? Tata po prostu zachowuje się źle. Jeśli potrafimy ludzi przekonać, żeby robili dobrze a nie źle, to cudownie. A jak nie potrafimy - to pamiętamy, że to oni robią źle, a nie my, i ta świadomość nas nie dołuje. Jest to przykre, ale to nie ja robię źle.
Naucz się lekceważyć to gadanie. Lekceważyć nie tatę, proboszcza, wujków - ale ich gadanie. Bez względu na to jakie odkryjesz w sobie powołanie - będzie Ci to zawsze potrzebne. Bo teraz wierzysz tacie, że jesteś nic nie warta skoro nie masz męża, potem będziesz wierzyć mężowi, że jesteś złą żoną/ matką/ kucharką/ kochanką albo matce przełożonej że nie kochasz Matki Bożej bo różaniec trzymasz w złej ręce.
Musisz odnaleźć swoją wartość, bo w każdym życiu będzie Ci to potrzebne.
W tym naprawdę doskonale pomaga Pan Bóg, jeśli na poważnie zacznie się żyć blisko Niego.
Najlepiej by było odizolować się od tego gadania. Masz możliwość życia na własny rachunek, czy musisz mieszkać w tym domu? Wyjazd z domu, zamieszkanie nawet w wynajętym mieszkaniu, pomaga i samemu spojrzeć na siebie inaczej, i innym na nas. Jeśli się nie usamodzielnisz, to będziesz ciągle żyła ludzkim gadaniem. Musisz mieć przestrzeń do pokochania siebie.
Przy okazji: o tym trzeba także pomyśleć przy zastanawianiu się nad powołaniem do samotności. Żeby nie stać się popychadłem dla wszystkich, trzeba żyć na własny rachunek, trzeba być u siebie. Nie zawsze przy rodzinie da się być "u siebie".
Bądź pewna, że nie tylko Ty nie wytrzymujesz takich komentarzy, bo każdego z nas by to wściekało. Było tu mnóstwo wątków na temat jak się bronić przed podobnym gadaniem i pytaniami o zamążpójście. Nie ma nic lepszego niż wyprowadzka, choćby na jakiś czas. Odzyskuje się wtedy równowagę. To pomaga także poznać nowych ludzi. Jeśli nie możesz się wyprowadzić, to wyjeżdżaj jak najczęściej z domu, bądź jak najdłużej poza domem. Wycieczki, rekolekcje, pobyt u koleżanek, pielgrzymki - cokolwiek.
Takie ludzkie gadanie nie jest podpowiedzią dla Twojego życia. Hanna o tym wystarczająco dobrze napisała, nie będę się powtarzać. To jest Twoje życie.
Musisz najpierw odnaleźć siebie. Jak odnajdziesz siebie, to może i powołanie szybko odkryjesz. Na razie nie masz siebie do końca. Nie wiem jakie było Twoje wcześniejsze życie, ale wygląda na to że coś było "nie tak". Ludzie, którzy chcą zbawić cały świat (demografia, emerytury, zadowolenia taty, wujków i nie wiadomo jeszcze kogo) zazwyczaj mieli przechlapane w dzieciństwie. Zaśpiewaj sobie "To nie ja byłam Ewą", idź na lody, spraw sobie jakąś radość. To naprawdę nie przez Ciebie była II wojna światowa i katastrofa samolotu z prezydentem. Naprawdę nie przez Ciebie :))
Twoje wypowiedzi są bardzo mądre. Widać, że szukasz poważnie i rozsądnie. Tylko emocjonalnie nie dajesz sobie rady.
"Co do poświęcania czasu bliźnim - to właśnie chciałabym robić. I tu jest jednak bolesny punkt. Ktoś, kto nie założył rodziny a wykazuje chęć nawiązywania częstszych relacji z rodziną, znajomymi, postrzegany bywa jako osoba, która chce się do kogoś "przyczepić", chcąc zrekompensować sobie swoją samotność."
To prawda. Dlatego to "coś", co chcesz robić dla innych, musisz poszukać poza rodziną i znajomymi. W najbliższym gronie albo będziesz przeszkadzającą "przyczepką", albo będziesz wykorzystywana jako ta, co przecież ma czas (a także obowiązek) pomagać, bo nie ma rodziny. Będziesz bawić po kolei innym wszystkie dzieci, pomagać po kolei wszystkim starzejącym się ciotkom i nigdy nie będziesz mieć własnego życia. Nie będziesz przez to poważnie traktowana i nie uwierzą, że takie życie wybrałaś. Chyba że właśnie to wybierasz. Wtedy nie będzie ważne co ludzie mówią. Lepiej byłoby w okolicy poszukać jakiegoś wolontariatu, a rodzinie zostawić tylko zwykłą pomoc. Musisz poczuć, że masz swoje własne życie. Ta niezależność pomoże Ci podjąć decyzję na przyszłość.
|
|