logo
Piątek, 26 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Marii, Marzeny, Ryszarda, Aldy, Marcelina – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Tomasz Gaj OP
Romans na całe życie
Miesięcznik W drodze
 


Kapłan i lewita to symbol tych opiekunów, którzy zaniedbują i krytykują swoich podopiecznych. Takie zachowania ze strony ważnych dla nas osób sprawiają, że w przyszłości w podobny sposób zaczynamy traktować siebie samych: nie potrafimy się troszczyć o siebie, kochać siebie, żyjemy ze sobą w stanie walki. To, co miało położyć podwaliny pod miłość, stało się fundamentem autodestrukcji. Kapłan i lewita widzą pobitego człowieka, ale nie reagują. Jakże często ludzie ogarnięci poczuciem krzywdy mówią o swoich rodzicach, dziadkach, nauczycielach, katechetach: "Problemy zamiatało się pod dywan. Widzieli, ale nie reagowali. Nikt nie zauważał mojego cierpienia. Z tym, co mi nie wychodziło, byłem sam".
 
Stosunek miłosiernego Samarytanina do pobitego wędrowca to symbol odnoszenia się do siebie z miłością i troską. Jeśli w naszej przeszłości doświadczyliśmy takiego traktowania ze strony innych, to spontanicznie przychodzi nam również podobne traktowanie siebie. Wtedy nie ma problemu. Wiemy, co mamy robić. Jeśli jednak stosunek naszych bliskich do nas był surowy i krytyczny i przypominał raczej zachowanie kapłana i lewity, to miłosierdzie wobec siebie nie przychodzi nam łatwo. Musimy się go nauczyć. Miłosierny Samarytanin może nam w tym pomóc. Oto kroki, które musimy przejść: zobaczył, wzruszył się głęboko, podszedł do pobitego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem, potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia przekazał go pod opiekę gospodarzowi. Te wszystkie czynności układają się w drogę złożoną z trzech etapów: poznaj siebie, przyjmij siebie, przekrocz siebie. Tę drogę trzeba przebyć najpierw w nas samych, aby móc wyruszyć w stronę innych.
 
Poznać…
 
Izaak z Niniwy mówił: "Ten, który przejrzał siebie samego, jest większy niż ten, który widział aniołów". Poranionego człowieka zobaczył zarówno kapłan, jak i lewita, ale tylko Samarytanin podszedł bliżej. Poznać siebie można tylko z bliska. Jeżeli jesteśmy daleko od nas samych, to nie ma się co dziwić, że nie zauważamy pobitego człowieka. Bardzo częstym sposobem na poradzenie sobie z trudem, ciężkimi przeżyciami i bólem (zwłaszcza psychicznym) jest zamiatanie tych problemów pod dywan. Udajemy, że ich nie ma. Zamykamy oczy albo odwracamy wzrok w inną stronę i zachowujemy się tak, jakby nic nie przeszkadzało naszej podróży. Ale przecież człowiek pobity leży obok drogi. Jeśli chcesz pójść dalej, musisz go zauważyć i podejść bliżej. W praktyce oznacza to: przestań ignorować swój ból, przestań go lekceważyć i umniejszać. Naszą naturalną reakcją jest odsuwanie się od bolesnych wspomnień i doświadczeń (zwłaszcza jeśli dawniej były ignorowane przez innych). Nawet jeżeli je zauważamy, to najczęściej chcielibyśmy je szybko wymazać z pamięci. Przecież tysiące razy słyszeliśmy od bliskich, znajomych, księży, kierowników duchowych: "Przeszłość zostaw za sobą! Nie skupiaj się na tym, co było złe, ale na tym, co było dobre!". Podejść do siebie oznacza zobaczyć wszystkie doświadczenia: dobre i przykre. I jeszcze jedno dopowiedzenie. Nie chodzi o to, żeby skupiać się na faktach – czy coś miało miejsce, czy jest tylko moim przeżyciem. To nie ma znaczenia, gdyż masz podejść do siebie, a nie do faktów. Niezawodnie doprowadzą cię tam twoje emocje i uczucia. One bezbłędnie wskażą ci drogę do siebie. Nie oznacza to, że są jedynym wyznacznikiem rzeczywistości. Są jedynie, a może aż, termometrem twojej osoby. Kluczem do twojego subiektywnego świata. Tylko wtedy, gdy się zbliżymy do naszych uczuć i emocji (również tych bolesnych) i zaczniemy je przeżywać bez lęku, będziemy mogli je poznać i zrozumieć. Poznanie i zrozumienie własnych przeżyć chroni nas przed zbyt surowym osądem.
 
Przyjąć…
 
Nie wystarczy poznanie i zrozumienie. To za mało. Cóż z tego, że ktoś mnie zna, ale nie ma do mnie żadnego stosunku. Chcemy, żeby nas ktoś przyjął i pokochał. To jest tęsknota naszego serca. Co robi Samarytanin? Gdy zauważa pobitego człowieka, podchodzi i wzrusza się głęboko. W pełni ludzką reakcją na czyjś ból i cierpienie jest empatia. Gdy podchodzisz do siebie, poznajesz i rozumiesz swoją zranioną część, to naturalnie budzi się w tobie wzruszenie i współczucie dla samego siebie (zwłaszcza jeśli za mało doświadczyłeś go w przeszłości). Nie bójmy się współczucia dla samych siebie. To co innego niż rozczulanie się nad sobą czy użalanie się nad własną biedą. Przecież nikt z nas nie potrzebuje litości, sentymentalizmu, ale wszyscy potrzebujemy współczucia. Jeśli sam sobie nie potrafisz współczuć, to niemożliwa będzie ani empatia w stosunku do innych, ani przyjęcie jej z ich strony. Tylko wtedy, gdy doświadczymy współczucia dla samych siebie, będziemy w stanie przyjąć współczucie innych i pozwolimy, aby ktoś opatrzył nam rany i pielęgnował nas. W takiej kuracji potrzebujemy wina prawdy (nie prawdy faktów, ale prawdy naszych przeżyć, którym możemy zaufać) i oliwy współczucia.
 
Przyjęcie pobitego i obdartego człowieka wynika z tajemnicy Wcielenia. Chrystus przyjął wszystko, co było ludzkie, oprócz grzechu (ale z jego konsekwencjami i poranieniem). Ojcowie Kościoła, komentując tę tajemnicę, pisali, że tylko to, co jest przyjęte, może być przemienione. Duchowość, która ignoruje naszą ludzką (poranioną) naturę zamyka nam drogę do przemiany i uzdrowienia. T. Merton mówił o tym tak: Chrystus, którego odnajdujemy w sobie, nie jest wcale tym, co bezskutecznie staramy się w nas podziwiać i ubóstwiać. Utożsamił się On natomiast właśnie z tym, co nam w nas najbardziej przeszkadza, bo wziął na siebie naszą nędzę i miernotę, i nasze ubóstwo, i nasze grzechy. Nie możemy żyć w pokoju sami ze sobą, dopóki nie zrozumiemy, że odtrącając i odrzucając precz naszą nędzę, odtrącamy tym samym Chrystusa, który kocha nas nie w naszej chwale ludzkiej, lecz naszym najgłębszym poniżeniu.
 
Przekroczyć…
 
Droga zaczyna się od poznania i zrozumienia siebie, ale na akceptacji i miłości własnej się nie kończy. Przyjęcie siebie i pojednanie z sobą jest środkiem, a nie celem samym w sobie. Narzędzia psychologiczne pomagają nam poznać, zaakceptować i wzmocnić nasze "ja". Religia i duchowość natomiast pozwala nam je pozostawić i przekroczyć. W naszej przypowieści symbolizuje to gest oddania pobitego wędrowca pod opiekę właściciela gospody. Miłosierny Samarytanin oddaje bez obawy poranionego, opatrzonego już człowieka. Oczywiście obecność innych nie pojawia się dopiero u końca drogi. Na każdym etapie potrzebujemy drugiego, który z miłością zatroszczy się o nas, nauczy nas tego, czego zostaliśmy pozbawieni. Nasza natura nie pozwala nam zasklepić się w samych sobie. Jako istoty społeczne i relacyjne mamy pragnienie wyjścia ku innym. Dokonuje się to, gdy w wolności i miłości oddajemy siebie drugiemu. Często jest to ukochany człowiek, ostatecznie zaś Bóg, któremu powierzamy nasze życie. Jak pisał piętnastowieczny szwajcarski mistyk, św. Mikołaj z Flüe: Panie mój i Boże, zabierz ode mnie wszystko, co mnie oddala od Ciebie, Panie mój i Boże, daj mi wszystko, co mnie do Ciebie przybliża, Panie mój i Boże, zabierz mnie ode mnie samego, i oddaj mnie całego Tobie.
 
Dylemat Narcyza
 
Naszą obecną kulturę zachodnią często nazywa się narcystyczną. Może nigdy dotąd w historii ludzkości tak mocno nie skupialiśmy się na ludzkich potrzebach, pragnieniach, wolności, wygodzie, konsumpcji. Ale czy w tym wszystkim nie zapomnieliśmy, co to znaczy naprawdę kochać siebie? Może dlatego czasami na oślep szukamy wzorców. Może dlatego często wpadamy w pułapkę Narcyza, który z nieustającym samouwielbieniem przegląda się we własnym odbiciu. Nie zapominajmy jednak, że pod uśmiechniętą i zliftingowaną maską Narcyza kryje się dramat braku miłości i braku poczucia własnej wartości. Narcyz potrafi się na sobie skupić, ale nie potrafi siebie kochać. Potrafi skupić na sobie uwagę innych, ale nie potrafi przyjąć ich miłości. Pomylił miłość z podziwem. Pragnąc miłości, nieustannie ugania się za podziwem. Niestety jest to ślepa uliczka, bo podziw i sława nie mogą nasycić wewnętrznej tęsknoty.
 
Oscar Wilde powiedział: "Kochać samego siebie – to początek romansu na całe życie". Obyśmy nie zatrzymali się na samym początku, ale dali się porwać na głębokie wody miłości. Wtedy doświadczymy tego przedziwnego paradoksu, który tak prosto został ujęty przez M. Bubera: "Zacząć od siebie, lecz nie kończyć na sobie; uważać siebie za punkt wyjścia, lecz nie za cel; poznać siebie, lecz nie zajmować się sobą".
 
Tomasz Gaj OP 
W drodze 12 (460)/2011
 
Zobacz także
Natalia Brachowicz
Zastanawiam się, co ze szczęściem chociażby dzieci poczętych z gamet dawców, gdy za kilkanaście lat dziecko zapyta: jak to było? I kto naprawdę jest jego tatusiem? I czy gdzieś żyje jego rodzeństwo? I nie daj Boże, aby mu przyszło do głowy kogoś szukać! Nie są to problemy odległe i abstrakcyjne...
 
Wojciech Werhun SJ

Kiedyś jeden z jezuitów powiedział mi, że to, co sprawia, że Bóg szaleje z miłości do człowieka, to właśnie ludzka słabość. Jezus mówi: „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście”. Nie: mocni i wytrwali, ale „utrudzeni i obciążeni”. Taką samą historię niedawno wspominaliśmy: Jezus rodzi się w ludzkiej „dziurze”. Mam więc wybór: czy zależy mi bardziej na miłości Boga, czy na pozbyciu się mojej słabości? 

 
Urszula Pękala

Na singli czyhają dwie pokusy. Pierwsza pokusa to nadmierna izolacja. Druga pokusa to mówienie „tak” zbyt często, ponieważ singielka czy singiel obawia się, że jeśli się nie zgodzi na wszystko, to straci przyjaciół, od których emocjonalnego wsparcia zależy, nie mając współmałżonka.

 

Z Dorothy Cummings Mclean, autorką książki Anielskie Single rozmawia Urszula Pękala

 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS