logo
Poniedziałek, 29 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Hugona, Piotra, Roberty, Katarzyny, Bogusława – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Lucjan Nowakowski
Mummi
Wydawnictwo PAX
 


Lucjan NOWAKOWSKI 
Tytuł: Mummi
ISBN: 978-83-211-1809-3
Wydanie (rok): Wyd. I (2007)
Stron: 345, Format: 12x19 cm.
Kategoria: Beletrystyka - poezja - eseje
Seria: Z Feniksem
 
Kup tą książkę

 
strony 27-33
 
– A wiesz, że dzisiaj są Trzy Króle? He? No wiesz? A właśnie, że nie wiesz.
– Nie wiem? Ja nie wiem? – Byłem oburzony.
Usłyszy coś gdzieś i leci zaraz, żeby się pochwalić.
– Nie żadne tam Trzy Króle tylko Trzech Króli.
– A właśnie, że Trzy Króle, ty zawsze wiesz inaczej i w ogóle jesteś przemądrzały, nigdy nie mogę ci nic powiedzieć, bo od razu nie tak.
I rozbeczała się jakoś tak żałośnie. Głupio mi się zrobiło. Może to rzeczywiście tak jest, jak ona mówi, traktuję ją jak głuptasa, co to nic nie wie i nie musi wiedzieć. A ona ma przecież swoją ambicję.
– No dobra już, dobra, masz trochę racji. Tak mówią na wsi. „Trzy Króle” to samo, co „Trzech Króli”. Już się nie będę mądrzył, tylko nie bucz.
Ale ona nie przestawała płakać, trzeba było użyć innych sposobów.
– Przecież ty też mi pokazywałaś różne rzeczy, co nie miałem pojęcia, jak zrobić, o, a kto znalazł gniazdo czajek na łące, no kto? Albo kto mi pokazał, gdzie łasica ma młode?
– No ja.
 
Powoli się uspokajała.
– No widzisz, każdy wie swoje i może drugiemu powiedzieć, a nie od razu: „przemądrzały”. A kto ci mówił o Królach, co?
– Ta babka, co przychodzi po zlewki, ona mi mówiła, że musi się pośpieszyć, bo idzie do kościoła, bo dzisiaj Trzy Króle. Trzeba iść, bo duże święto.
– I tylko tyle ci mówiła?
– No, tyle, bo musiała iść do kościoła, bo duże święto. A co jeszcze?
– No jak to co jeszcze? Dużo jeszcze. A skąd były te trzy króle? A co miały? A po co przyjechały taki kawał? O, a na czym przyjechały? I jak były ubrane? I gdzie stoją? Widzisz, ile jeszcze, a i to nie koniec. A jakie są ładne, o ten na wielbłądzie najładniejszy. A jakie skarby wiezły, to dopiero by ci oczy wylazły, na pewno nie widziałaś.
– No to opowiedz, gdzie one są? – Aż jej się oczy zaświeciły z przejęcia i podziwu.
– Jak to gdzie są, w kościele, w szopce.
– Żywe?
– Jakie żywe, co ty.
– Umarłe? – W jej oczach błysnęło zaskoczenie i przerażenie.
– Jakie umarłe, coś ty, głupia?
– No to jakie wreszcie? – Z bezradności i zdumienia, z bolesnej chęci zrozumienia aż otworzyła buzię. – Nie żywe, nie umarłe, no to jakie, do cholely?
– Jezu drogi, Pieguska, w kościele nigdy nie byłaś, szopki nie widziałaś, gwiazdy wysoko, co ich prowadziła do stajenki? Anioła ci nie pokazywali, co to do pastuszków wrzeszczał, bo spali, „Gloria in egz...” coś tam. Baranków, owieczków, wielbłąda, słonia, niczego ci nie pokazywali? Znowu mina jej stężała, znowu chyba zrobiło się jej przykro; przeholowałem. Ale nagle, jakby ją co oświeciło, wybuchła.
– „Aniele Boży, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój...” – Aż jej powietrza brakowało, ale nie przestawała, jakby w wizji jakiej, w uniesieniu, z lęku, że zaraz zapomni, nie wierząc własnym uszom, recytowała: – „Rano, rano, rano, no... wieczór, we dnie, w nocy bądź mi zawsze ku pomocy”. – Ostatnie słowa już skandowała. – „Strzyż... strzeż, stróż...”. – Widać było, że pamięć walczy w niej z niepamięcią. Zapatrzona gdzieś w siebie, głęboko jak w studnię jaką, mocowała się ze słowami.
 
Wreszcie się poddała, poniechała już tego trudu, który chyba ją przerastał, uśmiechnęła się pogodnie i z triumfem, z satysfakcją ogromną, która ją samą zaskakiwała, wypaliła:
– A widzisz, o aniołku umiem. Sama umiem.
– Oddychała głęboko, jak po jakim biegu. – Umiem „Aniele Boży”, umiem, kurde. – Nie widziałem, żeby jej tak kiedy błyszczały oczy. Nie powiem, zrobiła na mnie wrażenie. Zaskoczyła mnie.
– Pewnie cię ta babka, co to świniom po zlewki przychodzi, nauczyła, nie?
– Nie, nie uczyła, nikt mnie nie uczył.
– To skąd byś umiała?
Zastanowiła się głęboko, aż na czole pojawiła jej się kreska.
– Nie wiem, sama umiem.
– Jak to sama? Nie możesz umieć sama, musiał ci ktoś powiedzieć. Jak cię pacierza uczyłem, toś nie umiała, bo się pytałem i nigdy nie mówiłaś.
– Nie wiem, nie uczyli, ale.. – Aż jej nabrzmiały żyły na czole i skroniach. Coś, jakiś ochłap, strzęp pamięci się odblokował, ale na tyle niewielki, że nie dało się nic sensownego z tego wydobyć. Nie mogła sobie z tym poradzić.
– No, przypomnij sobie, kto cię uczył. Może ten dziadek w lesie, co to cię od niego wzięli?
– Niee, on to niee... Ktoś do mnie tak mówił kiedyś, ktoś do mnie mówił: „Aniele Boży”. Jezu! – twarz jej się rozjaśniła.
 
Próbowałem pytać: „Gdzie? Kto tak mówił?”, ale ona mnie nie słuchała, coś odkryła, niespodziewanie dla siebie, coś wielkiego, pięknego, jakiś skarb nieprawdopodobny, i była tam cała, pochłonięta zupełnie, i tylko półprzytomnie, półświadomie powtarzała:
– Jezu, kurde, mówili do mnie „aniele, aniołku, Aniele Boży”, mówili, No mówili, kurde. – I upadła miękko na ziemię, osunęła się, zemdlała.
– Pieguska – potrząsałem nią z całej siły. – Pieguska – wrzeszczałem coraz głośniej w bezradnym przerażeniu. – Pieguska, rany boskie, odezwij się, otwórz oczy, Pieguska, nie wygłupiaj się.
Pieguskaaa! – wyłem w niebogłosy, przeraziłem się śmiertelnie tym jej bezwładem i bezruchem, i swoją zupełną bezradnością.
Nie wiedziałem, co zrobić: czy biec gdzieś po pomoc, czy zostać przy niej, i to było okropne. W końcu padłem na kolana i zacząłem tak jak ona przed chwilą:
– Aniele Boży stróżu jej, Pieguski, przecież zawsze przy niej jesteś, sama tak mówiła, no nie?
Nie zostawiaj jej, nie zabieraj jej, niech się obudzi, niech otworzy oczy, Aniele Boży, Pieguskaaa, Matko Boska, niech nie umrze, Jezuuu! Pieguskaa!
Tak głośno chyba wrzeszczałem, że aż ktoś nadszedł, bo usłyszałem za sobą:
– Coś jej zrobił, ty szajbusie?
– Proszę pani, ja nic, ja nic – jąkałem przestraszony i szczęśliwy, że już nie jestem sam. – Ja nic, ona sama.
– Czekaj, cholero jedna, toś się doigroł, niech się jej tylko co stanie, to pójdziesz do pierdla, tam cię już nauczą. – Pochyliła się nad nią. – Eee, oddycha, zemdlała ino. Te, Psiara – walnęła ją w buzię, aż klasnęło.
 
Pieguska otworzyła oczy, kamień spadł mi z serca, nieprzytomnie patrzyła dookoła, nie rozumiejąc, co się stało i gdzie się znajduje. Pani ciotka potrząsała ją za ramiona.
– Wycion cie? Czyś sama upadła, a może cie popchnon?
– Nie.
– Nic ci nie jest?
– Nie – głos już nabierał pewności.
– No to spieprzajta mi stont, łazyngi jedne. Co za bechory, głupkowate oba.
Z tym pacierzem to były same korowody. Na każdą linijkę, ba, nawet na każde wyrażenie miała kilkanaście pytań, i to nie takich sobie, ale dociekliwych, szczegółowych, a każda odpowiedź pociągała za sobą następne problemy. Nie zadowalały jej żadne ogólniki ani powiedzenie, że tak jest i koniec. Gruntownie przeegzaminowała mnie z mojej lichej wiedzy religijnej.
 
Było w tym coś dziwnego, bo chyba muszę się przyznać, choć wstyd, że i ona mnie uczyła. Jak to możliwe, skoro nie miała o niczym pojęcia? A jednak. Kiedy przyparty do muru w jakichś szczegółowych sprawach, mówiłem uczciwie, że nie wiem, i proponowałem, żebyśmy szli dalej, ona przejmowała inicjatywę i nie popuściła, aż wspólnie znaleźliśmy odpowiedź, która ją satysfakcjonowała. Pewnie przekomicznie wyglądały te nasze teologiczne dysputy, te próby usprawiedliwiania Pana Boga – bo to, że jest dobry, przyjmowaliśmy za pewnik.
Jakoś, nie bez wielkich trudów, przebrnęliśmy przez „Ojcze nasz” i „Zdrowaś”, ale to, co Pieguska rozpętała przy „Wierzę w Boga”, przechodziło już ludzkie pojęcie. Zaczęło się od stworzenia.
– Jak to było, jak nic nie było?
– Kiedy, jak nic nie było?
– No, zanim Pan Bóg stworzył świat i wszystko.
– No, normalnie.
– Ale jak?
– No, nie było nic.
– A jak wyglądało nic? – I jak to wytrzymać?
Żałowałem, żem się podjął tej nauki, już mi brakowało konceptów i pomysłów, tym bardziej że jej wymagania z każdą przyswojoną sprawą rosły, ale tym razem coś mnie tknęło.
– Zamknij oczy, tylko mocno. Co widzisz?
– Nic.
– A widzisz, no to chyba tak było wtedy.
– I co, Pan Bóg otworzył oczy i co?
– I wszystko się zjawiło.
– Jak?
– Bo wcześniej se pomyślał, żeby chciał, coby było.
– Takie wszystko? I liszki kosmate, i te zielone, i inne?
– Może parę razy myślał i otwierał oczy; nie tak od razu pewnie wszystkie stworzył, może po trochu.
– I co?
– I nic. Zostało, bo tak chciał.
– A jak stwarzał?
– No, po Bożemu: pomyślał, przymierzył i już.
– Takie wszystkie, rozmaite?
– No a co, nie mógł?
– Nie, no mógł, ale mi się wydaje – już przejęła ster w poszukiwaniach – że wziął tak ze siebie Pan Bóg całą garść i rzucił, żeby rosło, i gdzie padło, tam rosło, jedne takie, a drugie inne.
– I przez to takie są rozmaite? – I do mnie też to zaczęło przemawiać, a ona, ośmielona, ciągnęła dalej.
– No, a wszystkie z Niego, z Pana Boga są, i te najlichsze też.
– A to pewnie dlatego „nie zabijaj” mówił do człowieka.
– No właśnie, a ty zabiłeś komara i masz grzech.
– Coś pokojarzyła i oskarżała mnie na serio.
– Bo mnie gryzł – broniłem się, zakłopotany tym nagłym atakiem.
– Nie gryzł, tylko jadł, bo musi jeść.
– Ale czemu mnie?
– Bo jesteś większy, a on małym nie dokucza, i masz grzech.
– Przecież mówię ci, że mnie gryzł. Mógł mnie nie gryźć, tobym go nie zabijał. – Wydawało się logiczne.
– Ale mogłeś go odpędzić, a nie od razu zabijać, i masz grzech.
– Odpędzić, odpędzić. – Tonem głosu i grymasem na twarzy chciałem jej pokazać bezsens tych zabiegów. – Przecież by usiadł znowu, co to, nie wiem, jak komar robi?
– A ty mało razy byłeś niedobry i co, zabijali cię od razu?
Osłabiała mnie tą zawziętością.
– Ale ja żem człowiek, a on komar.
– A mówiłeś, że Pan Bóg komara też tak samo stworzył, i potem powiedział: „nie zabijaj”, nie?
– A ty się nie mądrzyj, tylko ucz, bo umiesz niewiele, a mądrujesz się jak jaki filozof. Wydęła buzię, obrażona. Już było po nauce tego dnia. Wtedy mnie to denerwowało, ale dziś widzę, że to była gorliwość neofity, umysł niepopsuty jeszcze żadnymi kompromisami. To były prawdziwe boje.
 
*
 
Nic nie wyszło z tej terapii, nie potrafiłem się otworzyć. Co z tego, że byłem przekonany, że Artur ma rację – w środku i tak był blok. Próbowaliśmy parę razy, ale wszystko na nic.
– Jeśli nie potrafisz o tym mówić, napisz. Może to przyjdzie ci łatwiej. Pisz tak, jakby to miało być tylko dla ciebie. Do bólu szczerze i do końca. Potem, jeśli będziesz chciał, to mi pokażesz i porozmawiamy. A może samo pisanie wystarczy. Kto wie.
Tak po cichu byłem przekonany, że tylko ja sam sobie mogę pomóc. Wiedziałem, skąd to wszystko się wzięło, gdzie miało przyczynę i jak się zaczęło. Przyczyny już nie było, ale został mechanizm reakcji, zapamiętany przez organizm, który na każdy stres reagował tak, jak się nauczył tam, w sierocińcu.

Zobacz także
Marcin Jakimowicz
A co tam wystaje spod nogi Matce Boskiej? – Marta zadarła nosek w górę. Przechodziliśmy przez skwer przy ul. Bytomskiej. Przed nami stała odnowiona figura otoczona ślicznymi, kolorowymi kwiatami. Marta obiegła figurę dokoła. "Widzę, widzę, to wąż! Tu ma głowę, a tu pupę... A dlaczego Matka Boska go przygniata?"...
 
Katarzyna Olbrycht
Tak postawione pytanie może brzmieć prowokacyjnie, jeśli rozumieć je szerzej niż tylko jako pytanie o źródła biologicznego instynktu przeżycia. Do szerszej interpretacji inspiruje forma pytania, podkreślająca, że odnosi się ono do człowieka. Człowiek zaś nie jest tylko istotą biologiczną i jego funkcjonowanie nie jest zdeterminowane ani jedynie, ani głównie przez instynkty. Może czegoś chcieć, bądź nie chcieć i odpowiednio do tego reagować i podejmować decyzje.
 
 
Joanna Pietraszek

Jesteśmy młodymi ludźmi. Za jakiś czas będziemy chcieli założyć rodziny, albo już o tym myślimy. Czy zdajemy sobie sprawę z tego, że spoczywa na nas ogromna odpowiedzialność? Rodzina Bogiem silna staje się siłą człowieka i całego narodu. Jest wspólnotą świętą. Jest komunią osób zjednoczonych miłością – tak o rodzinie mówił Jan Paweł II.

 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS