logo
Poniedziałek, 29 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Hugona, Piotra, Roberty, Katarzyny, Bogusława – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Lucjan Nowakowski
Mummi
Wydawnictwo PAX
 


Lucjan NOWAKOWSKI 
Tytuł: Mummi
ISBN: 978-83-211-1809-3
Wydanie (rok): Wyd. I (2007)
Stron: 345, Format: 12x19 cm.
Kategoria: Beletrystyka - poezja - eseje
Seria: Z Feniksem
 
Kup tą książkę

 
strony 12-17
 
Przecież to bez sensu pisać o sobie w ten sposób, jak o kimś innym. Albo odważnie i do końca szczerze, albo wcale. Tak mówił Artur, a on jest specjalistą od zawirowań ludzkiej psychiki. Tylko że to nie takie proste, jak by się mogło wydawać. „Weź kartkę papieru, usiądź, pomyśl i pisz po kolei, jak leci. Tylko szczerze, bo inaczej nie ma sensu”. Ale gdzieś głęboko w człowieku tkwią jakieś blokady. Jak niedrożne kanały, jak zamulone aorty. Lęk, że jak się dotknie, to zaboli, bo kiedyś bolało. Tak, to pewnie pamięć tamtego bólu.
 
Poza tym, jak o tym mówić? Cofnąć się do tamtego czasu czy opowiadać z dzisiejszej perspektywy? Co będzie szczere? Jak oddzielić fakty od interpretacji? Jak odnaleźć tamte emocje, myśli, wyobrażenia, słowa? Przecież to i tak musiałaby być rekonstrukcja. Czy to w ogóle możliwe? A może to kiepski pomysł, strata czasu?
 
A jednak ludzie w nadziei poprawy zdrowia poddają się bolesnym operacjom. Chodzi o to samo. Trzeba spróbować. A nuż pomoże. Tylko trzeba odwagi. Skoro się decyduję, to nie ma sensu oszukiwać, coś pomijać, łagodzić czy ubarwiać. Niech będzie, jak było. Zgrzebne, brzydkie, byle prawdziwe. Na ile się da, na ile to możliwe.
 
*
 
„Mumek z Moczydupską, patrzcie, MM, ale para, Sikawica z Mazgajem”. Dzieci są okrutne, dzieci w sierocińcach szczególnie – zawistne, zazdrosne, tak jakby każda bliskość czy uczucie okradały je z jakiejś porcji miłości, czułości, zainteresowania.
Pieguska, tak ją później nazywałem, po tym rannym epizodzie przylgnęła do mnie całkowicie.
– Będziesz moim braciszkiem? Będziesz moim mężem, będziesz moim...
Wyliczanie nie miało końca, a najważniejsze było to „moim”. Była w tym niesamowicie zachłanna. Tym braciszkiem zabiła mi ćwieka, bo nagle przyszło mi do głowy, że moi rodzice mogli sobie urodzić następne dziecko, lepsze ode mnie, i już mnie nie chcą.
 
Na początku wstydziłem się naszej bliskości, drażniła mnie zachłanność Pieguski. „Przestań za mną łazić” – warczałem często. Chciałem się jakoś od niej uwolnić, a przynajmniej jakoś ją ostudzić. Miałem przecież swoje prywatne problemy, boleści i wyćwiczony odruch obronny. Nie chciałem stawiać nogi na niepewnym gruncie, bałem się zranienia, wolałem pozostać w swojej wieży sam. Nie bardzo się dawało. Uczepiła się mnie jak tonący źdźbła trawy. Musiałbym być okrutny. Kiedy próbowałem się jej pozbyć, nic nie mówiła, tylko patrzyła tymi swoimi wielgachnymi oczami, które zaczynały się wypełniać łzami. W tym spojrzeniu zbitego, nic nierozumiejącego pieska było coś niesamowitego: jednocześnie bezbrzeżna rozpacz, zawód, świadomość zdrady, przerażenie, i jakby pogodzenie się z tym wszystkim. Nie mogłem tego wytrzymać
– Dobrze, już dobrze, możesz zostać, tylko nie rycz znowu.
 
Natychmiast następowała przemiana. Jakby zapalało się słońce, nikła cała nieprzyjazna rzeczywistość i zaczynało się niebo. Nie było w niej innych reakcji poza skrajnymi. Nie chciała ode mnie niczego szczególnego, tylko żebym pozwolił jej być przy sobie, łazić za sobą, żebym po prostu tolerował jej obecność. Podśpiewywała, uśmiechała się, uspokajała, od czasu do czasu rzucała tylko w moją stronę kontrolne spojrzenie. Mogłem sobie siedzieć na swojej belce, wpatrywać się w krajobraz, roztrząsać własne sprawy. Słyszałem ją tam na dole, jak coś sobie gaworzyła, bawiąc się jakimiś szmatami. Prawie się do siebie nie odzywaliśmy. Nawet jak w niedzielę przynosiła mi w spoconej rączce swojego cukierka, landrynkę, którą dostawaliśmy raz w tygodniu, to też bez słowa.
 
Nie chciałem tych cholernych landrynek, ale brałem od niej, żeby nie robić jej przykrości. Zupełnie przestała się moczyć w nocy. Ale chyba nawet tego nie zauważyła. W końcu przyzwyczaiłem się do tej jej ciągłej obecności, a przezwiska
i naśmiewania nie robiły na mnie większego wrażenia. Próbowałem się czegoś dowiedzieć
– Skąd ty jesteś? – Nic.
– Gdzie twoja matka, ojciec, dom? Pamiętasz?
– Nic.
A kiedy zaczynałem się niecierpliwić i podnosiłem głos: „No, odpowiadajże!” – wtulała głowę w ramiona i znów patrzyła na mnie tym swoim wylęknionym spojrzeniem zaszczutego królika.
Dałem spokój. Gruba Krycha z kuchni, zanim się powiesiła, mówiła mi, że ona jest wzięta z jakiegoś dziwnego, strasznego miejsca, dlatego była w takim stanie i na pewno nie pamięta nic dobrego, no bo skąd by miała pamiętać. W ogóle nie bała się psów. Do tego brytana na podwórzu, którego wszyscy się bali, bo to była agresywna bestia, podchodziła do samej budy. Brała go za łeb i siadała na nim jak na koniu, a on nic jej nie robił, łasił się, merdał ogonem i skamlał, jakby go znała od szczeniaka. Budziło to w nas przestrach i podziw. Wydawało się, że każdego by rozszarpał, nikt nawet nie podchodził blisko jego kojca, a co dopiero żeby włazić do środka. To były jedyne chwile, gdy nie kręciła się koło mnie: siedziała wtedy u psa. Z czasem się dowiedziałem, że ci, którzy ją do nas przywieźli, długi czas nie mogli jej zabrać, bo atakowały ich psy. Zabrali ją od jakiegoś chłopa, kłusownika czy kogoś takiego.
 
Mówili, że chyba znalazł dziecko gdzieś w lesie i przyniósł do chałupy, a właściwie półziemianki. Zastali ją w barłogu, półprzytomną ze strachu, brudną, z kołtunem od dawna niemytych i nierozczesywanych włosów. Chłopa nie było w obejściu, często znikał na kilka dni, gdzie się wtedy podziewał, nikt nie miał pojęcia, bo chałupa stała na odludziu, pod lasem, a on sam do wsi w ogóle nie zachodził. O dziecku powiadomili władze grzybiarze, którzy słyszeli płacz, a wejść za płot i sprawdzić, co się dzieje, nikt nie mógł przez te dzikie psy.
 
I tak z „sikawicy”, jak ją nazywali na początku, stała się „znajdą” albo „psiarą”. Nikt nie wiedział, czy w ogóle ma jakieś imię. Dla mnie została Pieguską.
Któregoś dnia pani ciotka powiedziała, że „psiara ma swoje imię”, mamy do niej mówić Elwira albo Elwirka. Brzmiało to dla nas bardzo dziwnie, nikt z naszego otoczenia tak się nie nazywał. Na Piegusce nie zrobiło to większego wrażenia, a znowu się zaczęło jazgotanie, przezywanie: „Elwira, zdzira”, i takie tam dziecięce idiotyzmy i złośliwości. Krycha powiedziała, że to pani ciotka wymyśliła to imię, jak się zastanawiali, jak ją podać do meldunku czy urzędu, bo czytała „Filipinkę”, a tam był kącik pani Elwiry. To głupie: mieć imię z gazety. „Ona musi być niechrzczona”. Patrzyli na nią z pogardą i wyższością. W hierarchii tego zbiorowiska była najniżej i chroniła ją tylko moja bliskość i desperacja. Była chyba o połowę młodsza ode mnie, nikt nie potrafił ustalić daty jej urodzin. „Wygląda na pięć ” – mówiły kobiety. „A skąd, tylko taka zabiedzona”. Ustaliły wreszcie, że jednak pięć, bo trzeba było coś podać do metryki.
 
Pierwszy raz panie ciotki uznały mnie za jej opiekuna w dość dziwacznej sprawie. Pieguska nienawidziła i nie nosiła majtek. Zaraz je zdejmowała albo jak na nią krzyczeli, to ściągała gdzieś za płotem czy domem, nie wyrzucała ich jednak, tylko chowała za koszulę. Nie mogły sobie z tym poradzić, bo Pieguska była odporna na wszelkie sugestie i tłumaczenia.
– Powiedz jej, ciebie może posłucha, tak nie można, przecież jest dziewczynką.
Mówiłem, jak potrafiłem.
– Nie będę, głupie są. Piją.
I tyle. Dopiero jak zagroziłem, że nie będę jej zabierał ze sobą do wsi, pomogło.
Potem kiedyś gruba Krycha z kuchni zawołała mnie z podwórka, wcisnęła mi za pazuchę dwie bułki i mówi:
– Wzionbyś i nauczył ją jakiego pacierza, przecież umiesz, nie? Weź ją naucz, to takie dzikie, ino nic nikomu, wiesz? Potem ją okszcimy, pogadam z proboszczem.
 
Gdzieś tak pewnie w tym czasie napatoczyłem się niechcący na zebranie na świetlicy.
– A może by my podały twoje nazwisko, tak za tobą łazi – mówiła mi pani ciotka, a ja nie wiedziałem, o co jej chodzi.
– No, każdy musi mieć jakieś nazwisko, trzeba podać, żeby zapisali, a ona przecież nie ma, to znaczy pewnie jakieś tam ma, ino nikt nie wie jakie, a tak by się nazywała jak ty. Chcesz?
Wahałem się, nie wiedząc, co odpowiedzieć; pierwszy raz miałem zadecydować o czymś, co moje. Nigdy dotąd nie przypuszczałem, że mogę mieć takie prawa.
– Niech się nazywa tak, jak na nią wołają – podpowiadała któraś.
– To znaczy jak, Psiara? Eee, co to za nazwisko, chyba nie uznają, głupstwa wygadujesz – skarciła ciotkę kierowniczka.
– No to niech będzie Psiarska, przecież ładnie, jak na nią to aż za dobre, he he he – rechotała, głupia. Miałem pozwolić, żeby Pieguskę nawet w papierach przezywali od psiary? Nigdy.
– To niech się nazywa tak jak ja – oznajmiłem z poczuciem wagi własnej decyzji.
– No i widzita, niech będzie Elwira Wierzchlejska.
Ładnie, jakoś tak z pańska. Jak się ożenita, będzie jak znalazł – uśmiały się z tego dowcipu.
W szkole później brano nas za rodzeństwo. A we mnie, ilekroć sobie przypominałem, że nosimy to samo nazwisko, rodziło się coś takiego nowego, czego przedtem nie znałem, jakby poczucie dumy, że dałem Piegusce coś ważnego, jakbym ją adoptował, ale wtedy nie znałem tego słowa, nie umiałem tego nazwać.

Zobacz także
Anna Biniek
Podczas wywiadów najbardziej drażnią ją takie pytania dziennikarzy, jakie nazywa "rankingowymi": jaka była pani najlepsza rola, najgorsza wpadka na scenie, najsmutniejszy dzień w życiu, największa życiowa porażka. Gdybyśmy patrzyli na świat tymi kategoriami, życie byłoby czarno-białe...
 
Fr. Justin
Jestem weteranem II wojny światowej i dziadkiem licznych wnuków, a nawet prawnuków. Boli mnie, gdy widzę kolegów lub koleżanki, towarzyszy niewoli radzieckiej, usuwanych z domów do przytułków. W moim domu dziadkowie cieszyli się ogromnym szacunkiem i miłością. Z ich wspomnień nauczyłem się wiele. Potem lepiej radziłem sobie w szkole na lekcjach historii i religii. Dzisiaj wskutek oddawania dziadków do przytułków, wnuki i prawnuki polskiego pochodzenia nie znają już mowy polskiej i dziejów Polski.
 
Ludmiła Grygiel
Nie można iść za Ukrzyżowanym, nie miłując Go. To miłość nie pozwala nam zostawić Chrystusa samego, jest tą "siłą ciążenia", która prowadzi nas na Górę Kalwarię. Na Golgocie stali ci, którzy nikogo się nie bali i niczego nie kalkulowali, ale jedynie bardzo mocno kochali. Bo tylko miłość pozwala pokonać lęk przed drwiną uczonych tego świata zgorszonych skandalem krzyża...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS