logo
Piątek, 26 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Marii, Marzeny, Ryszarda, Aldy, Marcelina – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
o. Michał Zioło OCSO
Obietnica otwartości
Wydawnictwo W Drodze
 


Wydawca: W drodze
Rok wydania: 2005
Wydanie: I
ISBN: 83-7033-564-0
Format: 123 x 195
Stron: 300
Rodzaj okładki: miękka 
Kup tą książkę

 

 
Nowa wyobraźnia miłości

Nie wystarczy odpowiedzieć z wdziękiem, że jesteśmy razem tylko po to, żeby mieć problemy, które były nie do pomyślenia, gdy byliśmy samotni lub tylko w towarzystwie „mojego Chrystusa”. Nie wystarczy też egzorcyzmować naszego wulgarnego egoizmu i społecznego nieprzystosowania, rozprawiając o nich ze szczerością pełną ekshibicjonizmu i dumą godną lepszych rzeczy. Tani humor i podobne wyznania można z całym spokojem – jako całkowicie bezużyteczne –  odłożyć na bok, podobnie gloryfikowanie naszego wspólnotowego sposobu życia, który uważamy za skromny, niezwykle wymagający i niedostępny dla zwykłych śmiertelników, choć – jak nam się zdaje – mający monopol na zbawienie wieczne. Wśród rzeczy całkowicie niepotrzebnych niech znajdą się również te imperatywy i postanowienia przyszłych reform lansowanych niekiedy w dogorywającej wspólnocie, które – choć wyglądają na święte, heroiczne i autentyczne – są czasami zwykłą zemstą na bliźnich, którzy nie spełnili naszych wysokich oczekiwań i marzeń o wspólnocie idealnej, lub próbą zamknięcia ust niezadowolonym członkom grupy. Warto jednak podjąć ryzyko dziecięcej ufności wbrew ubóstwu naszego wspólnego bycia i przekonać się, że i nasza wspólnota może zrodzić nową wyobraźnię miłości. Tylko taka wyobraźnia zdolna będzie znaleźć nowe drogi do ludzkich serc, ukazać zalety struktur, w których żyjemy, sens przyrzekanego przez nas posłuszeństwa i bogactwo innych, którego dotąd nie umieliśmy lub nie chcieliśmy zauważyć.

Nowa wyobraźnia miłości należy do Bożej rzeczywistości, jest więc pełna paradoksów. Żeby jej zapragnąć, nią żyć, mieć ją w formie wyostrzonej wrażliwości, uważności, stylu działania, reakcji na dziejące się dobro i zło w nas i wokół nas –  trzeba nosić już w sobie jej ziarna, początki, pierwociny, zapowiedzi. Tak wygląda również błogosławiony paradoks naszego powołania – nie szukalibyśmy Boga, gdyby On nas najpierw nie znalazł. Nie wstydźmy się więc mówić o Jego natchnieniach kierujących naszą uwagę na nowe, nieznane nam dotąd zjawiska w rodzinie, grupie, społeczeństwie, wspólnocie, które nie dadzą się potraktować rutynowo. Mogą nam one przypomnieć również stare, zapomniane lub zepchnięte w podświadomość i żywcem pogrzebane problemy, których nigdy nie odważyliśmy się rozwiązać.

Nowa wyobraźnia miłości nie należy do porządku „imagi-nacji”, która z powodzeniem potrafi połączyć w najbardziej nieprawdopodobne konstelacje elementy naszego postrzegania, niekoniecznie musi przestrzegać norm estetyki, nie chodzi w niej też o niezliczone, piętrzące się i spadające lawinami pomysły, inicjatywy i akcje – do tego akurat wyobraźnia miłości nie jest potrzebna, znamy bowiem zbyt liczne przykłady ofiarności, która sama siebie obrządza, sama siebie zachwala, sama sobie wystarczy, sama siebie mierzy i chwali, własnym zmęczeniem zarabiając punkty do biografii. Skoro z góry wiemy, co dla drugiego jest dobre i niezbędne, skoro tak sterujemy spotkaniem, żeby wyszło na nasze, a on odszedł wdzięczny i uleczony, skoro tylko dajemy, a niezdarne i biedne prezenty i gesty innych wynosimy chyłkiem na strych, bo nie konweniują z wystrojem naszego serca i biura, skoro odczuwamy gorycz i święty smutek, że nie udało się nam tego drugiego przekonać, obdarować, kupić, zagarnąć, skoro do głowy mi nie przychodzi, że ten drugi przyszedł do mnie z ważnym przesłaniem, że moje dotychczasowe postępowanie zasiało w nim podejrzenia i nieufność, skoro delikatnie nawet manifestujemy nasz ból z powodu zmarnowania naszych darów – wyobraźnia miłości powinna stać się przedmiotem naszego wołania do Boga.

Najpewniej Bóg pośle nas do szkoły, w której – o dziwo –    ani nie wspomną o samej nowej wyobraźni miłości, za to posadzą nas w twardych ławkach i podyktują jeden jedyny temat przedwojennej jeszcze chrześcijańskiej matury – O pokorze... Słusznie, bo nowa wyobraźnia wyrasta z podglebia pokory i pojawia się samoczynnie, „naturalnie”, „spontanicznie”, bezzwłocznie, dobrze mierzona, bo pozbawiona sentymentalizmu, skuteczna, bo sięgająca sedna problemu – jeśli tylko spróbujemy (być może po raz kolejny) poddać się tej wprowadzającej prawie wszystkich w konsternację dynamice: umierania dla siebie i zmartwychwstawania przez innych, „którzy zostali postawieni ponad nim w związku z okolicznościami jego powołania”.
 
** Nie wyobrażać sobie **


Oczywiście, że trzeba od czegoś zacząć naszą pracę nad nową wyobraźnią. Zacząć trzeba od tego, żeby sobie nie wyobrażać... Najpierw – że muszą zostać spełnione specjalne warunki – w otoczeniu, we mnie, w pracy, domu i kościele, wreszcie sam Bóg musi się zastanowić nad metodą dotąd stosowaną wobec mojej skromnej osoby. Oczywiście – mówimy – decyzja o mojej pracy nad pokorą została podjęta i nie ma od niej odwrotu, jestem człowiekiem zagubionym, fakt, ale poważnym, potrzebna jest mi wolna chwila, moment dystansu, oddechu, chciałbym się wyprostować, ode-spać, skończyć pracę przyniesioną z biura, wyprawić dziecko do szkoły, porozmawiać z mądrym księdzem, wyjechać na rekolekcje, sęk w tym jednak, że wykorzystałem już mój roczny urlop, zmęczony ksiądz zaś zdradza objawy łagodnego szaleństwa, patrząc na mnie roztargnionym, lekko rozbawionym wzrokiem, który mówi: „Boże, gdyby wszyscy wierni mieli podobne problemy, świat wyglądałby nieco lepiej...”. Nie wyobrażajmy sobie, że tak właśnie musi być – z naszymi uroczystymi przysięgami, z naszym uroczystym zasiadaniem do lekcji, z naszą duchową grubą kreską, z dobrą fizyczną i psychiczną kondycją. Lepiej już powtórzyć sobie starą zasadę św. Katarzyny: „jeśli nie możesz iść wyprostowany, idź na czworakach”, idź, nie zatrzymuj się. Możesz się złościć, gniewać, miotać i gderać, mając za jedyne światło nie wschodzące słońce, ale kapiącą łojówkę.

Ale przecież nie spełniam podjętych zobowiązań na moją miarę! – pamiętam, że pisałem ciekawsze artykuły, udzielałem celnych odpowiedzi, byłem ofiarny, miły, tak pięknie się modliłem i innych uczyłem o pokorze, byłem wolontariuszem w Afryce i zachwycała mnie jaskółka w locie, do poduszki czytałem Małego Księcia i Tao Kubusia Puchatka. I pomyśl, przyjacielu – podpowie nam głos Anioła Stróża – ile straciłeś! Ależ co straciłem? Straciłeś, przyjacielu, miarę... A miarą wszystkiego jest pokora.
 
** Nie należy sobie wyobrażać, że jesteśmy kimś **


Dlatego też podczas wykształcania naszej nowej wyobraźni miłości nie należy sobie wyobrażać, że jesteśmy kimś. Nie piszę tego, by dać do ręki argument ludziom, którzy zgodzą się ze mną radośnie, a którzy tracą czas na opracowywanie szczegółowego scenariusza samozagłady z rozrzuceniem własnych popiołów nad Kilimandżaro włącznie. Nie dotyczy to również tych ludzi, których jedyną zasługą jest to, że się dobrze urodzili lub siedzą tak wysoko na drabinie kariery, że zdolni są zobaczyć w dole plecy pochylonego nad ludzkością Boga Ojca – ci nigdy nie uwierzą, że podobne zdanie można wziąć na serio. Wyznać tę prawdę w samotności albo w gronie przyjaznych i wpatrzonych w nas ludzi nie jest trudne. Gorzej, gdy o nas zapomną, pominą, każą się wylegitymować, ustąpić miejsca komuś ważniejszemu, skrytykują, wyśmieją, a to, co zrobiliśmy z dobrego serca dla innych, zostanie podeptane, przejedzone, zmarnotrawione i przypisane komuś innemu. Nie wystarczy przełknąć, wytrzymać dzielnie cios – bo i to może być potwierdzeniem naszego dobrego mniemania o sobie lub formą odwetu na krzywdzicielu. Święty Benedykt radzi powtórzyć za Psalmistą: „Dobrze, Panie, że mnie poniżyłeś”. No właśnie, dlaczego dobrze, skoro boli, mamy kluchę w gardle i może nawet zaciskają się nam pięści? Przezornie nie piszę o płaczu, bo żeby płakać – jak mówią coraz częściej moi przyjaciele ze świata – trzeba mieć przed kim płakać, czyli choć trochę liczyć na zrozumienie innych. Dobrze, ponieważ takie chwile zawracają mnie ku Chrystusowi i w Nim odkrywam, kim jestem naprawdę, czyli do czego naprawdę zostałem wezwany.

1 2  następna



 
Zobacz także
o. Stanisław Morgalla SJ
Decyzję na życie w celibacie porównałbym do skoku w ciemną przepaść z przekonaniem, że nic złego nam się nie stanie, bo niewidzialna dłoń Boga jednak nas złapie. Bóg w takich decyzjach jawi się jako dobry i troskliwy Ojciec. Ale prawdziwa przygoda zaczyna się dopiero wtedy, gdy dostajemy gwałtownego przyspieszenia, a niewidzialnej ręki jak nie było, tak nie ma...
 
Wojciech Werhun SJ
 
Tylko Pan Bóg zna cel tych natchnień i manifestacji Ducha Świętego i nie koniecznie musi go ujawniać. My tylko przyjmujemy coś, co On nam proponuje. Oczywiście bardzo często „modlimy się o”: o słowo, o charyzmaty, o uzdrowienie, o uwolnienie, itd. Ale nie ma w tym żadnej naszej zasługi, żadnej naszej przyczyny. Bo jeżeli jest w nas autentyczna prośba o charyzmaty, uzdrowienie, słowo, itp., to jest ona już uprzednio zainspirowana przez Ducha, który chce nam ich udzielić.
 
Ks. Stanisław Haręzga
Życie każdego człowieka obfituje w rozmaite działania. Ich źródłem mogą być same tylko zmysły bez pomocy refleksji i sądu rozumu. Na wyższym poziomie stoją działania oparte na rozumnym spojrzeniu i roztropnym sądzie. Najwyżej zaś należy ocenić te ludzkie czyny, które wypływają ze źródła mądrości Bożej, rodzą się z łaski, z doświadczania obecności i mocy Pana Boga. Najlepiej jest, gdy ludzkie czyny pochodzą z głębi serca, które przenika Duch Boży.  
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS