logo
Sobota, 27 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Sergiusza, Teofila, Zyty, Felicji – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Maria Kwiecień
Adopcja, temat bez tajemnic
Wyd Marianow
 


ISBN 83-7119-466-8
Format 110x180 mm
stron 288
Wydanie 1, Warszawa, lipiec 2004


 

Powiedzieć prawdę (cz.2)

 

Dagmara i Andrzej

Dagmara i Andrzej są rodzeństwem. Dagmara wychowała się w rodzinie zastępczej, Andrzej w adopcyjnej. Po latach młodzi ludzie odnaleźli się.

DAGMARA:
Pewnego wieczoru odebrałam telefon. Dzwoniła kobieta. Zapytała, czy nazywam się tak i tak i czy urodziłam się w 1975 r. Powiedziała, że ma na imię Barbara i jest żoną Andrzeja, mojego rodzonego brata, o którego istnieniu nie wiedziałam.

ANDRZEJ:
Byłem z żoną w sądzie i z dokumentów dowiedziałem się, że jestem dzieckiem adoptowanym w wieku 3 lat i że moja matka żyje. Mam także piątkę rodzeństwa.

DAGMARA:
Matka zostawiła mnie, gdy miałam 3 tygodnie. Byliśmy jakiś czas z Andrzejem w tym samym domu dziecka, później nas rozdzielono. W domu dziecka spędziłam 5 lat.

ANDRZEJ:
Będąc niemowlęciem, zostałem przyjęty do szpitala w złym stanie zdrowia. Byłem pobity. W domu dziecka przebywałem 3 lata. Moi rodzice adopcyjni nie powiedzieli mi, że nie jestem ich rodzonym synem. Nic nie pamiętam z okresu pobytu w domu dziecka, moje wszystkie wspomnienia zaczynają się w domu rodziców adopcyjnych. Prawdy dowiedziałem się przed ślubem, gdy miałem 22 lata. Odkryła to moja narzeczona. Obserwując mnie w kontaktach z rodzicami, doszła do wniosku, że coś jest nie tak, że w sytuacjach konfliktowych rodzice reagują wobec mnie bardzo ostro, mało ze mną rozmawiają. Uważała, że są bardzo zamknięci w sobie, unikają kontaktów rodzinno-towarzyskich. I że ja też jestem zamknięty w sobie, duszę emocje. Rodzice często powtarzali, że mnie kochają, ale nie było między nami przyjaźni. Barbara pytała mnie, czy jestem adoptowany. Zaprzeczałem, nie dopuszczałem do siebie tej myśli. Pamiętam bójkę z kolegą szkolnym, który powiedział, że jestem adoptowany. Rodziców nie pytałem wprost. Bałem się? Nie chciałem poznać prawdy? Przypuszczam, że ten brak otwartości ze strony moich rodziców wypływał z faktu ich wiejskiego pochodzenia. Byli wychowani twardą ręką i tak mnie wychowali. Może bali się, że mnie stracą, jak się dowiem prawdy?

Mama powiedziała mi, że jak mnie odwiedzali w domu dziecka, kurczowo się ich trzymałem, od razu mówiłem do nich: "mama, tata". Zaraz też chciałem się pakować i z nimi wyjść. Przypominam sobie, że gdy mama wyczuwała zagrożenie, mówiła: "Jesteś mój i nikt mi ciebie nie zabierze".
Jest mi przykro, że moi rodzice, którym tyle przecież zawdzięczam, nie mieli do mnie zaufania. Mama odrabiała ze mną lekcje, skończyłem średnią szkołę, uważam, że jestem dobrze wychowany.

Moi teściowie dowiedzieli się o moim pochodzeniu jeszcze przed ślubem i mieli pretensję, że nie byli dotąd poinformowani. Wiadomość o tym, że ja wiem, dotarła do moich rodziców w czasie imienin teściowej, już po naszym ślubie. Rodzice zaczęli narzekać na mnie i moją żonę, że nie przyznaliśmy się do kupna działki, że jesteśmy wobec nich nieszczerzy. Wtedy tata Barbary zapytał: "A wy jesteście szczerzy?". I dalej sprawy potoczyły się nie tak, jak zamierzałem. Było już po toastach, sytuacja zrobiła się nieznośna. Chciałem sam spokojnie porozmawiać z rodzicami na ten temat, ale wyszło inaczej. Kiedy zobaczyłem strach moich rodziców, że od nich odejdę, zapewniłem ich, że jeżeli na starość będzie taka potrzeba, wezmę ich do siebie, będę się o nich troszczyć. Rodzice wybudowali duży dom, chcieli, żebym z nimi mieszkał ze swoją rodziną. Ale żona nie chciała, więc wynajmujemy mieszkanie na mieście.

Muszę się przyznać, że wiadomość o tym, że nie jestem rodzonym synem moich rodziców i że zostałem przez nich oszukany, przeżyłem bardzo ciężko. Nie wiem, czym by się to skończyło, gdyby nie moja żona, która cały czas mnie wspierała. Teściowie również okazali mi dużo serca.

DAGMARA:
Uważam, że to bardzo nierozsądne ze strony rodziców Andrzeja, że nie powiedzieli mu prawdy. Przecież kochają go i on ich kocha. Myślę, że wystarczy przytulić dziecko i powiedzieć mu, że jest adoptowane. Ja nie miałam takich problemów. Od 5 roku życia wychowywałam się w rodzinie zastępczej z czwórką rodzonych dzieci moich rodziców zastępczych i jeszcze jednym, niepełnosprawnym chłopcem przyjętym przez tę rodzinę. Nikt nie ukrywał przede mną prawdy i miałam czasem problemy z nazwiskiem, bo używałam zamiennie mojego własnego i przybranych rodziców. Jestem na rencie, gdyż w wyniku zaniedbań z domu dziecka stan zdrowia ograniczył różne moje możliwości. Dopiero przybrana mama zadbała o moje zdrowie we właściwy sposób, ale było już za późno, żeby w pełni nadrobić stracony czas. Nie mieszkam obecnie z rodzicami, wyprowadziłam się do męża, ale mam swoją własnościową kawalerkę, którą kupili rodzice, oszczędzając z świadczeń pieniężnych otrzymywanych na moje utrzymanie.

Odwiedziliśmy też z Andrzejem naszą biologiczną matkę. Mówi, że już nie pije, ale ja jej nie wierzę. Przepraszała, że nas zostawiła, i prosiła o wybaczenie. Nasz biologiczny ojciec chce się z nami zobaczyć, ale nie mam zamiaru się z nim spotykać. Dla mnie ważna jest rodzina, która mnie wychowała, otworzyła przede mną swój dom. Natomiast bardzo się cieszę z odnalezienia rodzeństwa. Z Andrzejem, jak wszyscy mówią, jesteśmy do siebie podobni.

ANDRZEJ:
Powiedziałem rodzonej matce, że jej wybaczam, ale w głębi serca nie wiem, czy tak jest naprawdę. Mam zamiar spotkać się z ojcem. Liczę natomiast na kontakt z rodzeństwem. Odnaleźliśmy już starszego brata, który był adoptowany, ale wiedział o tym. I najstarszą siostrę, która pozostała z mamą, później wychowywała ją babcia, a po śmierci babci znalazła się w domu dziecka. Myślę, że mamy sobie dużo do opowiadania.

 

RODZICE MARYSI I ZOSI:
Temat adopcji przewijał się w naszym życiu od dawna, nawet nie pamiętamy od kiedy. Znajomi i rodzice powiadomieni o naszych planach komentowali: "Przecież zawsze o tym mówiliście".
Początkowo adopcja była w sferze niedoścignionych marzeń, jak wyprawa na koniec świata, ale z czasem kilka sytuacji w naszym życiu zmusiło nas do refleksji nad jej celem i sensem i spowodowało, że zaczęliśmy ją planować naprawdę. Powód - chcieliśmy po prostu zrobić coś dobrego, pomóc komuś, kto ma mniejsze szanse na miłość.

Dojrzeliśmy do tematu, mając już pierwsze dziecko - Marysię, w naszych oczach pod każdym względem ideał. Kochamy ją bezgranicznie.
Nasza ogromna miłość i troska o Marysię były najczęstszym powodem do obaw. Często padały pytania: "Czy będziecie umieli tak bardzo pokochać adoptowane dziecko? Podzielić tę miłość?". Też obawialiśmy się tego, ale gdzieś głęboko czuliśmy, że będziemy umieli...

Podczas pierwszego spotkania w ośrodku adopcyjnym nasze wyobrażenia zderzyły się z rzeczywistością. Zrozumieliśmy, że jest wiele rodzin starających się o adopcję. Często są to rodziny nie mogące mieć biologicznych dzieci, więc nie mieliśmy odwagi i śmiałości z nimi "konkurować". Chwilowo zagubiliśmy się... Zdecydowaliśmy, że przysposobimy dziecko, które z jakichś powodów będzie miało problem ze znalezieniem rodziny. Nawet po podjęciu tej decyzji przeżywaliśmy mnóstwo rozterek, czuliśmy się słabi. Wiedzieliśmy przecież, że nie możemy przysposobić dziecka poważnie chorego, nie byliśmy na to gotowi i mieliśmy Marysię, chcieliśmy dzielić równo uwagę poświęconą dzieciom. Wówczas z pomocą przyszła nam pani psycholog z ośrodka, która wśród dzieci, które ewentualnie mogłyby "nas interesować", wymieniła dzieci innej rasy.

Ta myśl dojrzewała w naszych głowach, dyskutowaliśmy całymi wieczorami. W pewnym momencie zrozumieliśmy, że adopcja dziecka innej rasy jest właśnie dla nas, że prawdopodobnie potrafimy jej sprostać.
I wtedy pojawiła się Zosia, można powiedzieć, że była w naszym życiu od chwili swoich narodzin. Po jednym ze spotkań "w kręgu" chciałam wypożyczyć książkę, zostałam więc po zajęciach. Pani prowadząca spotkanie powiedziała: "Mamy problem, trafiła do nas dziewczynka - Wietnamka, dwutygodniowa, ma bardzo skomplikowaną sytuację prawną".

Serce zabiło mi mocniej, wsiadłam do samochodu i nie wiem, chyba "lecieliśmy nad drogą". Całą sobą czułam, że ta malutka dziewczynka to nasze dziecko, nie mogłam opanować przeogromnej radości, która rozsadzała mi serce, chyba oszalałam. Przecież zaczęliśmy kurs w marcu, jest dopiero maj, poza tym trudna sytuacja prawna. Ale dlaczego tak mocno to czuję? Wieczorem rozmawialiśmy z mężem, nasze myśli krążyły wokół tej malutkiej dziewczynki. Następnego dnia mąż zadzwonił do ośrodka: "Gdybyście nie mieli rodziców dla tej małej Wietnamki, my jesteśmy zdecydowani". Potem czekaliśmy, w napięciu, ale z pokorą, nie walczyliśmy. Oddaliśmy los naszej rodziny w ręce Boga. Od tego dnia dołączyliśmy Zosię do grona osób, o których zdrowie i szczęście modlimy się co wieczór. Zosia stawała się powoli częścią nas.

Kiedy po kolejnym spotkaniu zaproponowano nam rozmowy indywidualne, wiedzieliśmy, że chodzi o nasze dziecko - o Zosię.
Pierwsze spotkanie z Zosią, mimo że mieliśmy świadomość jej rasy, było dla nas szokiem: "Jak ta Wietnamska dziewczynka, o skośnych oczach, płaskim nosku i egzotycznych rysach może być naszym dzieckiem?". Oprócz tego okazało się, że Zosia ma początki choroby sierocej (miała wtedy 3 miesiące) i że wymaga rehabilitacji ruchowej. Posiadanie własnego dziecka nauczyło nas, że problemy się zdarzają (Marysia nie rozpieszczała nas, miała kolki, drobne problemy neurologiczne, źle sypiała) i można je rozwiązać determinacją, cierpliwością i miłością. Przystąpiliśmy do dzieła - codzienne wizyty w IPO w Otwocku po 3-4 godziny i długie "rozmowy" z Zosią, mające na celu wyciągnięcie jej z zamkniętego świata, do którego zaczynała uciekać. Udało się, po 2 tygodniach uśmiechnęła się! Odwiedzaliśmy ją często z Marysią, którą też przygotowywaliśmy na zmianę. Marysia była pierwszą osobą, na którą Zosia zaczęła żywiołowo reagować. W sierpniu zabraliśmy Zosię do domu. Po tygodniu nastąpił kryzys, Zosia nie mogła się zaaklimatyzować, płakała, źle sypiała, Marysia stała się drażliwa, płaczliwa i zazdrosna, my zwątpiliśmy w naszą "dobroć". Myślałam, że zrobiliśmy krzywdę Zosi - może miałaby szanse na lepszą rodzinę, bezdzietną, ja muszę się dzielić między dzieci. Uważałam, że zrobiliśmy także krzywdę Marysi, bo zawsze była "w centrum", szczęśliwa, rozpieszczona. Teraz musi się dzielić, a przecież jest jeszcze taka mała (Marysia miała wówczas 2 lata). Sądziłam, że nigdy nie sprostamy temu zadaniu miłości i pogodzenia uczuć w nowej rodzinie i zawsze będziemy to sobie wyrzucać!
Pomogli nam bliscy, rozmowy, modlitwa i cierpliwość.

Dzisiaj wiemy, że to wspaniale, że mamy się nawzajem, o ile bogatsze stało się życie nasze i naszych dzieci! Zrozumieliśmy, że "miłość się mnoży, kiedy się ją dzieli". Kochamy Zosię.
Dzisiaj obserwujemy, że dziewczynki coraz bardziej zżywają się z sobą, przez zabawę, wspólne przebywanie, że tęsknią za sobą. Marysia stała się bardzo opiekuńcza, spontaniczna, radosna. Gdy otwiera rano oczy, od razu chce biec do Zosi, jest dla niej nierozłącznym kompanem, wzorem do naśladowania. Zauważyliśmy, że dziewczynki są skrajnie różne, nie tylko pod względem urody, dotyczy to również charakterów i temperamentu. Obawialiśmy się tego, teraz widzimy, że potrafią czerpać z siebie nawzajem, uczyć się od siebie tego, co dobre.

Pochodzenie Zosi nigdy nie było nam do końca znane, wiemy tylko, że jej matka jest Wietnamką, o ojcu nie wiemy nic. Z uśmiechem przypominamy sobie jedno ze spotkań w kręgu, na którym mówiliśmy, czego baliśmy się dowiedzieć o rodzicach naszych dzieci: o alkoholizmie, narkomanii, chorobach psychicznych. My nie wiemy nic i jest nam z tym dobrze, przecież nie możemy "podejrzewać genów" Zosi o "wszystko co złe", więc nie podejrzewamy ich o nic i tak jest lepiej.
Wierzymy, że biologiczni rodzice Zosi byli normalnymi ludźmi, którzy prawdopodobnie postąpili słusznie, najlepiej jak umieli dla niej.

Kwestia innej rasy wzbudzała w nas emocje jeszcze przed zabraniem Zosi do domu. Czytaliśmy o Wietnamie, o Azjatach, chcieliśmy poznać bliżej tych ludzi, aby lepiej zrozumieć Zosię. Mimo pozytywnego nastawienia i akceptacji jej rasy niektóre nasze odruchy i reakcje były zaskakujące, czuliśmy zakłopotanie, "pokazując" Zosię innym. Widząc zaciekawione spojrzenia ludzi, zrozumieliśmy że naszą historię mamy "wypisaną na czole". Zrozumieliśmy, że adopcja dziecka innej rasy jest trudniejsza - tak nas uprzedzano w ośrodku. Mieliśmy zawsze do przekazania dwie informacje: pierwszą, że zaadoptowaliśmy dziecko, drugą, że jest ono innej rasy. Tak jak reakcje bliższego i dalszego otoczenia na adopcję były pozytywne i pełne wsparcia, tak na inną rasę reagowano różnie, niektórzy uważali że to nasz wybryk, fanaberia, może moda. Boli nas to, ale wiemy, że dla Zosi najważniejsza będzie prawda.

Zdajemy sobie sprawę, że inność Zosi będzie ciągle stawiać przed nami nowe, nieznane nam wyzwania, którym powoli uczymy się sprostać. Ta wspólna nauka umacnia nas i scala. Wiemy, że ta "inność" będzie problemem nie tylko Zosi, ale i Marysi, która też będzie się niejednokrotnie z tego tłumaczyć w przedszkolu, szkole, przed znajomymi itd. Będzie udziałem całej naszej rodziny, bo tak naprawdę, upodabniamy się do siebie i z czasem wszyscy będziemy "trochę innej rasy".


Zobacz także
ks. Rafał Masarczyk SDS
Sprawa bardzo poważna i wymaga szybkiej rady proszę pomóżcie... Chcemy się pobrać, ślub konkordatowy w parafii zaprzyjaźnionego księdza. Ani u mnie w parafii, ani u niej, ale to w sumie nie ma nic do rzeczy. Poszliśmy do kancelarii w parafii dziewczyny i zakonnica powiedziała że mamy zdobyć świadectwo Chrztu Św. i Bierzmowania + papier z USC. I najwcześniej 3 miesiące przed ślubem mamy się zgłosić i umówić na spisywanie umowy... Ale najlepiej powiedziała to jakieś 2 miesiące przed.
 
Maria Flaga
Przełom roku to zwykle czas refleksji, podsumowań i postanowień. Konfrontujemy nasze nadzieje, oczekiwania z tym, co przyniósł nam kończący się rok. Pokonywaliśmy trudności, skakaliśmy ze szczęścia. Nie zawsze było tak, jak przewidywaliśmy. Często bywało zupełnie, zupełnie inaczej, co nie znaczy wcale, że lepiej czy gorzej...
 
Jacek Salij OP
Z perspektywy naszych własnych relacji z Panem Bogiem temat Jego wszechobecności może nabrać dodatkowych znaczeń. Kiedy czynimy zło, odczuwamy potrzebę ukrycia się przed Bogiem; jeśli ta sytuacja trwa i pogłębia się, mamy poczucie, że się od Niego oddalamy. Ale dokąd można uciec przed Wszechobecnym?
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS