logo
Sobota, 27 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Sergiusza, Teofila, Zyty, Felicji – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Maria Kwiecień
Adopcja, temat bez tajemnic
Wyd Marianow
 


ISBN 83-7119-466-8
Format 110x180 mm
stron 288
Wydanie 1, Warszawa, lipiec 2004


 

Tęsknota za dzieckiem (cz.1)

Czy trudno było podjąć decyzję o przyjęciu obcego dziecka do swojego domu? Jak dochodzi się do takiej decyzji? Jakie są nadzieje i obawy? Czy długo czekaliście na dziecko?

Mówią rodzice

MAMA ŁUKASZA:
Mieliśmy za sobą kilka lat szczęśliwego małżeństwa. Żyło nam się całkiem wygodnie. Własne M-2, podróże po świecie, samochód, niezależność finansowa. Nie pragnęliśmy nigdy za wszelką cenę, by wygodne, dostatnie życie było celem naszego małżeństwa. Ale ponieważ ciągle byliśmy tylko we dwoje, stało się ono jednak naszym udziałem. Czas upływał, a dziecko ciągle się nie pojawiało. Czekaliśmy... i nic. Po kilku latach oczekiwań na maleństwo czuliśmy, że się bezsensownie wypalamy, chociaż były w nas pokłady miłości przeznaczone dla naszego dzieciątka. Tym trudniej było nam zaakceptować naszą bezdzietność.

Przyjaciele podpowiadali nam zaangażowanie się w jakąś działalność, np. społeczną. Chcieli nam pomóc w odnalezieniu powołania, bo jeśli nie rodzicielstwo, to co? To było bardzo trudne. Nie widzieliśmy się w tym. Zaczęliśmy intensywnie szukać pomocy i rady. Trafiliśmy do pani psycholog, która poradziła nam, byśmy zgłosili się do Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego.

Przyszliśmy na umówione spotkanie z nastawieniem, że będziemy nadal roztrząsać nasze problemy, radzić się, co mamy zrobić, i być może z tej rozmowy wyniknie wniosek, że adopcja nie jest dla nas. Nasze nastawienie bardzo szybko uległo zmianie, a wątpliwości prysły jak bańka mydlana. Pani Dyrektor przyjęła nas bardzo życzliwie i ze zrozumieniem. Po krótkiej rozmowie, którą mile wspominamy, wypełniliśmy formularz zgłoszeniowy i umówiliśmy się na następne spotkanie po wakacjach. Serdeczna atmosfera tego spotkania sprawiła, że zaczęliśmy myśleć o adopcji jak o czymś dobrym, co może nas spotkać w życiu, a nie jak o tzw. dopuście Bożym. Na wrześniowe spotkanie kręgu małżeństw pragnących tak jak my zaadoptować dziecko przyszła jedna para, która już od kilku miesięcy cieszyła się rodzicielstwem. Mała Asia, choć nic nie mówiła, sprawiała wrażenie dziecka szczęśliwego i kochanego. A jej rodzice, zwłaszcza mama, wprost emanowali szczęściem. Wracaliśmy z tego spotkania zadowoleni i przekonani wewnętrznie, że decyzja o adopcji jest właściwa. Zaczęliśmy zbierać potrzebne dokumenty i uczestniczyć w proponowanych przez Ośrodek rekolekcjach dla małżeństw. Nieszczęście, jakim w naszym odczuciu była bezdzietność, ustępowało miejsca radości z faktu, że możemy pokochać dziecko, które czeka na naszą miłość i że to nie nasza potrzeba rodzicielstwa stoi na pierwszym miejscu, ale fakt, że to maleństwo potrzebuje naszej miłości. Dobro tego nieznanego nam jeszcze dziecka zaczęło się wysuwać na pierwszy plan.
Po okresie przygotowawczym zebrała się komisja kwalifikacyjna, która orzekła, że możemy być rodzicami adopcyjnymi. Poczuliśmy się jak małżonkowie oczekujący rozwiązania.


MAMA IWONKI:
Nasza córeczka za kilka dni kończy rok. Trudno mi przypomnieć sobie, jak to było bez niej. Wydaje mi się, jakby od zawsze było tak, jak jest teraz. Do tego jeszcze przy takim maleństwie w domu każdy dzień przynosi coś nowego i nie daje czasu na myślenie o przeszłości. Spróbuję jednak powrócić na chwilę do tamtych czasów.

Kiedy byliśmy jeszcze narzeczonymi, jasne było dla nas, że w naszym przyszłym domu będą dzieci. Nie było to nic wyjątkowego i nie zajmowało nas bardziej niż inne sprawy, o których się myśli na początku małżeństwa. Dopiero kiedy w domach naszych znajomych kolejno zaczęli pojawiać się mali lokatorzy, a u nas mimo wszelkich starań i leczenia nic się nie działo, problem braku dziecka stawał się coraz cięższy. Każdy miesiąc przynosił nową nadzieję i nowe rozczarowanie. Były dni, kiedy mierzyłam ściany w pokoju, sprawdzając, w którym miejscu najlepiej zmieści się łóżeczko, albo zastanawiałam się, czy pamiętam jeszcze bajki dla dzieci. Były też dni dobrze znane każdej kobiecie oczekującej bezowocnie upragnionego dziecka. Był to dla mnie czas bardzo ciężki i przetrwałam go przede wszystkim dzięki mojemu najlepszemu przyjacielowi, którym był i jest mój mąż.

Wreszcie usłyszeliśmy słowa, które wtedy zabrzmiały jak wyrok: probówka albo adopcja. Na podjęcie decyzji wystarczył nam jeden wieczór. To było dla nas jasne: nasze dziecko nie będzie poczynane in vitro. Wcześniej uważałam tę metodę za dobrą dla bezdzietnych par. Dziwiłam się nawet stanowisku Kościoła w tej sprawie. Dopiero kiedy sama stanęłam przed podjęciem tej decyzji, przed realnym własnym problemem, dotarło do mnie, że nie chcę takiego rozwiązania. Decyzja została podjęta.

Potrzeba nam było jeszcze trochę czasu, żeby zacząć działać. Po pierwsze musieliśmy trochę ochłonąć, wszystko jeszcze dokładnie przemyśleć, a poza tym znaleźć miejsce, instytucję, aby dotrzeć jakoś do naszego dziecka.
Rozwiązanie przyszło samo. Któregoś dnia przy wyjściu z kościoła zobaczyłam wśród ogłoszeń parafialnych informację Ośrodka oferującego pomoc samotnym matkom i osobom starającym się o adopcję dziecka. Postanowiliśmy, że zaczniemy od telefonu do tego Ośrodka. Okazało się, że trafiliśmy pod właściwy adres. Kilka dni później poszliśmy na pierwszą rozmowę. Kiedy wyszliśmy z budynku Ośrodka, czułam się, jakby spadł ze mnie jakiś wielki ciężar. Wreszcie usłyszeliśmy to, na co czekaliśmy tak długo: będziemy mieli dziecko. Oczywiście przed nami był cały tok kwalifikacji, rozmów, spotkań i biurokratyczna strona sprawy, ale to nas nie przerażało. Wiedzieliśmy, że tym razem nam się uda.

Zastanawialiśmy się, od czego zacząć nasze przygotowania. Mąż stwierdził, że przede wszystkim musimy wybrać imię. Pamiętam, że pojechaliśmy w góry, tam poszliśmy na długą wycieczkę i po drodze szukaliśmy imienia dla maleństwa. Wybraliśmy jedno dla chłopca, jedno dla dziewczynki i jeszcze po parze imion męskich i żeńskich na wypadek, gdyby były bliźnięta. Potem zabraliśmy się do innych przygotowań. Chodziliśmy na wyznaczone spotkania do Ośrodka. Poznawaliśmy ludzi będących w tej samej sytuacji co nasza i takich, którzy już mieli dzieci. Było to dla nas ogromnie cenne.

Początkowo myślałam, że jestem gotowa na przyjęcie dziecka zaraz po pierwszej rozmowie. Dopiero później uświadomiłam sobie, jak owocny i potrzebny był ten czas czekania. Dzięki spotkaniom z innymi rodzinami i rozmowom z pracownikami Ośrodka zdaliśmy sobie sprawę, czym jest adopcja.

Po pierwszym okresie euforii zaczęły pojawiać się pytania i wątpliwości. Przez jakiś czas chodziło mi po głowie, że pewnie dostaniemy dziecko chore. Zamartwiałam się tym i myślałam, jak sobie poradzę. W tym samym czasie jedna z moich znajomych urodziła dziecko z chorobą skóry. Było bardzo brzydkie, wciąż wymagało nowych leków i konsultacji lekarzy. Natomiast jego matka tak kochała swojego synka, tak wspaniale się o niego troszczyła, że patrząc na nią, nabrałam przekonania, że kochać można każde dziecko. I przestałam się martwić.

Podobnie było z innymi problemami: pochodzeniem dziecka, jego dziedzictwem genetycznym, jawnością adopcji. To, co na początku było trudne, w miarę upływu czasu stawało się zwyczajne, spokojnie przemyślane. Szczególnie pomocne były spotkania z moimi nowymi koleżankami, które miały już dzieci i na wiele moich pytań odpowiadały wcześniej, niż zdążyłam je zadać, bo same dopiero co przez to wszystko przeszły.

 

OJCIEC HELENKI:
Nasza historia zaczyna się prawdopodobnie jak wiele innych, od pragnienia posiadania własnego dziecka. Oboje z żoną mamy dobry kontakt z dziećmi (razem mamy ośmioro chrześniaków), więc kiedy już okrzepliśmy w naszym małżeństwie, zapragnęliśmy dziecka. Na początku wydawało się, że panujemy nad sytuacją. Byliśmy przecież dobrze wyedukowani w sprawach regulacji poczęć. Czas jednak mijał i nic się nie działo. Chodziliśmy więc do różnych lekarzy. Przy okazji okazało się, że niektórzy nasi znajomi doświadczyli problemów z utrudnionym poczęciem dziecka, więc szlaki były przetarte. Wykonaliśmy wiele badań diagnostycznych. Pamiętam, że lekarz, który oglądał wyniki, powiedział: "Dobraliście się państwo jak w korcu maku", co miało znaczyć, że zarówno ja, jak i żona mamy poważne trudności z poczęciem dziecka. W praktyce oznaczało to, że bez leczenia nie mieliśmy żadnych szans na dziecko. To była trudna do przyjęcia nowina. Bardzo się wtedy zdenerwowałem. Oczywiście podjęliśmy leczenie, które nie przyniosło jak dotąd spodziewanych rezultatów. Mówię o tym dlatego, żeby pokazać, iż decyzja o adopcji nie jest równoznaczna z rezygnacją z posiadania dzieci biologicznych. Lekarz, który nam to powiedział, był szczery. Zarysował przed nami długą i, co tu dużo mówić, bardzo kosztowną drogę leczenia bez żadnych gwarancji na sukces. Co więcej, wspomniał też o zapłodnieniu in vitro i leczeniu hormonalnym, które może prowadzić do ciąży mnogich, w których notabene rekomenduje się pacjentkom selektywną aborcję, czego już nie dodał.

Po wyjściu z gabinetu w drodze do domu doszliśmy do przekonania, że nie będziemy dążyć do urodzenia dziecka wszelkimi metodami i za wszelką cenę. Owszem, podjęliśmy leczenie farmakologiczne i jednocześnie zaczęliśmy myśleć o adopcji. Muszę powiedzieć, że z naszego punktu widzenia była to bardzo logiczna i naturalna alternatywa. Mnie osobiście takie rozwiązanie problemu braku dzieci w rodzinie wydawało się o wiele bardziej naturalne, żeby nie powiedzieć ludzkie, niż eksperymenty, o których mówił lekarz. Na razie jednak podjęliśmy leczenie. Trwało to około roku. W tym czasie coraz częściej myślałem o adoptowaniu dziecka. Pewnego wieczoru, leżąc w łóżku, zapytałem żonę "Czy słyszysz tę ciszę?" "Tak" - odpowiedziała. "Już czas najwyższy, żeby ktoś w tym domu darł się po nocy".

Tak zapadła decyzja o podjęciu konkretnych kroków. Najpierw podzieliliśmy się tą myślą z naszymi najbliższymi przyjaciółmi. Okazało się, że jedni z nich znają rodzinę adopcyjną, która przysposobiła dziecko za pośrednictwem Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego. Tak zdobyliśmy pierwsze telefony. Postanowiliśmy udać się też do Domu Małego Dziecka przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie. Pamiętam, że nie chciałem mówić o tym w pracy, więc wychodziłem na stację benzynową, żeby umówić się na spotkanie w Ośrodku. Termin był dość odległy, więc najpierw udaliśmy się z żoną na Nowogrodzką. Wtedy nie mieliśmy żadnych preferencji. Nic nie wiedzieliśmy na temat tego rodzaju placówek.

Muszę przyznać, że ośrodek na Nowogrodzkiej zrobił na nas bardzo dobre wrażenie. Ładnie wykończone wnętrza pomieszczeń biurowych, ludzie doskonale znający temat. Przedstawiono nam w zarysie proces przygotowawczy do adopcji i przeprowadzono z nami wstępną rozmowę. Dużo było mowy o jawności adopcji. Ogólnie dobre wrażenie psuł jedynie wymóg przedstawienia na wstępie kompletu dokumentów, których lista z ledwością mieściła się na stronie A4. W następnym tygodniu mieliśmy umówione spotkanie w Ośrodku katolickim. Budynek, w którym Ośrodek ma siedzibę, sprawiał wrażenie, jakby został pominięty w czasie odbudowy Warszawy. Ściany zewnętrzne nosiły jeszcze blizny po kulach karabinowych i odłamkach granatów. W środku pomieszczenia były bardziej niż skromne. Jednak rozmowa wstępna z panią Kasią była bardzo rzeczowa. Nasze pierwsze rozmowy tu i tam nie miały wpływu na wybór ośrodka.

Ośrodek katolicki wybraliśmy dlatego, że sami jesteśmy katolikami i mamy zaufanie do instytucji o tym charakterze. Przyszłość potwierdziła trafność tego rozumowania. Przygotowania miały trwać 9 miesięcy. Dokumentów do skompletowania było nawet więcej niż na Nowogrodzkiej, bo dochodziły jeszcze zaświadczenia parafialne, ale za to termin składania owych dokumentów był rozciągnięty na cały czas przygotowania, które kończyła tzw. kwalifikacja. Dla wyjaśnienia dodam, że kwalifikacja jest to zaoczny egzamin na rodziców adopcyjnych zaliczany na podstawie przebytych zajęć oraz opinii pracowników Ośrodka prowadzących te zajęcia. Muszę przyznać, że większość moich wyobrażeń na temat adopcji została zweryfikowana po pierwszej wstępnej rozmowie, o której już wspominałem. Wcześniej myślałem, że dzieci się wybiera. I to wyobrażenie mnie przerażało.

Obawy okazały się niesłuszne, gdyż naprawdę jest odwrotnie, to rodziców dobiera się do dziecka. Owszem, można, a nawet trzeba było określić wiek, płeć, stan zdrowia dziecka, które chciałoby się adoptować. Rodzaj deklaracji preferencji. Można powiedzieć, że jest to pewnego rodzaju przywilej rodziców adopcyjnych, że mogą takie podstawowe cechy dziecka określić i ustalić. Oczywiście jeżeli oczekiwania te przekroczą pewną granicę zdrowego rozsądku, można nigdy nie doczekać się dziewczynki o zielonych oczach, kruczoczarnych włosach w wieku dwa i pół roku pochodzącej z dobrej rodziny katolickiej. Zgodnie z ustaloną procedurą wszyscy przyszli rodzice adopcyjni muszą przejść przeszkolenie.

Umówiliśmy się z żoną, że będziemy starać się jak najszybciej odbyć ten cykl spotkań, warsztatów i rekolekcji, aby maksymalnie skrócić czas oczekiwania. Trzeba powiedzieć, że kiedy decyzja jest już podjęta, to chciałoby się, aby to nastąpiło jak najszybciej. Najlepiej zaraz. Zapisywaliśmy się więc na wszystkie możliwe terminy spotkań. Tak się nam paliło.

Według mnie świetnie nadawaliśmy się na rodziców adopcyjnych, bo kochamy dzieci. Okazało się jednak, że mimo wszystko adopcja różni się od rodzicielstwa naturalnego, które znaliśmy z życia naszych przyjaciół. Jest wiele specyficznych, można by rzec niepowtarzalnych problemów związanych z wychowywaniem dziecka przysposobionego. Podczas owych warsztatów opracowywaliśmy te problemy "na sucho". Ważne też były tzw. Kręgi, czyli spotkania z rodzinami adopcyjnymi. Wspólne rekolekcje, które przeżyliśmy, były nastawione na pogłębienie więzi małżeńskich. Później, kiedy starałem się dalej kształtować moje ojcostwo, wpadła mi w ręce książka pana Jacka Pulikowskiego Warto być ojcem. Było to bardzo celne podsumowanie istoty naszych rekolekcji małżeńskich. Napisał on, że "najważniejsze, co ojciec może dać swoim dzieciom, to po prostu prawdziwie, mądrze, dojrzale, wiernie, wyłącznie i dozgonnie kochać ich matkę". Myślę, że o to w nich chodziło. Przy okazji mogliśmy bliżej poznać inne przygotowujące się do adopcji małżeństwa. Nie bez znaczenia był kontakt z animatorami tych rekolekcji, którzy już adoptowali dzieci, oraz poznanie najsympatyczniejszego dominikanina, ojca Tomasza.

 

MAMA EWY:
Decyzję o adopcji podjęłam w chwili, gdy lekarze orzekli, że nigdy nie będę mogła mieć własnych dzieci. W tym momencie pomyślałam nie o sobie, ale o tysiącach porzuconych istot, czekających na miłość i oddanie - a może na mnie? Z wielką nadzieją w sercu, nie mając żadnych wymagań, czy ma to być chłopiec, czy dziewczynka, dwulatek czy pięciolatek, blondyn z niebieskimi oczami czy brunet, podjęłam w kierunku adopcji pierwsze kroki, które skierowałam do jednego z warszawskich ośrodków adopcyjnych. Zarejestrowano mnie, poproszono o setki dokumentów. Zaczęłam oczekiwać na decyzję.

Otrzymałam definitywną, negatywną odpowiedź. Powiedzieli, że osoba samotna po rozwodzie, zgodnie z obowiązującym w naszym kraju prawem, nie może przysposobić dziecka. Nie wiem, czy było to w istocie zgodne z prawdą, czułam tylko, że to strasznie niesprawiedliwe. Poszukałam adwokata, który miał w moim imieniu załatwiać tę najważniejszą w moim życiu sprawę. To nie był najszczęśliwszy pomysł. Jeden dzień jego pracy kosztował około 200 PLN, a moja sprawa - wyglądająca na beznadziejną - ciągnęła się bardzo długo.

W ciągu bardzo długich miesięcy, które potem przerodziły się w lata, sprawa adopcji była dwukrotnie niby załatwiona. Poznawałam dziecko, odwiedzałam je w domu dziecka. Przyjeżdżałam też na tę ostatnią wizytę, podczas której miałam tylko podpisać niezbędne dokumenty i zabrać dziecko do mojego domu. Za pierwszym razem okazało się, że adwokat nie wiedział, że "moim" dzieckiem zainteresowana jest inna, pełna rodzina i że ośrodek adopcyjny nie zgadza się mi go przyznać. Za drugim razem adwokat zawiadomił mnie, że następnego dnia musimy jechać po siedmioletnią Basię, bo właśnie otrzymał już wszystkie zgody i potrzebne dokumenty są gotowe. Ja miałam tylko kupić dla córeczki ubrania, zabawki i przygotować mieszkanie na jej przyjęcie. Z pomocą rodziny i kolegów z pracy udało mi się to wszystko załatwić w ciągu paru godzin, włącznie z urlopem, chociaż to było najtrudniejsze. Byłam gotowa. Następnego dnia pojechaliśmy po Basię. Na miejscu jednak okazało się, że pan mecenas zapomniał o pewnym szczególe. Otóż matka Basi nie wyraziła zgody na adopcję, a sąd dał jej jeszcze dwa lata na "poprawę". W tym momencie miałam ochotę go zabić, ale mogłam jedynie zrezygnować z jego usług. Nie otrzymałam ani słowa wyjaśnienia.

Nigdy nie zapomnę oczu dzieci, patrzących za mną odjeżdżającą w siną dal, rzewnych łez i bólu utraconej nadziei, kto wie, czy nie na zawsze, że ktoś je pokocha i zabierze ze sobą.
Wszyscy moi przyjaciele, rodzina, koledzy z pracy wiedzieli o moich staraniach. Każde z tych zdarzeń przeżywali razem ze mną, wściekli z niemocy na polskie prawo i prawników. A ja postanowiłam, że nie będę już dłużej narażać tych biednych istot na udręki cierpienia. Nie chciałam na przemian dawać i odbierać nadziei. Nie mogłam patrzeć, jak tęsknią za czyjąś miłością, której prawo i im, i mnie odmawia. Skoro Bóg nie chce, bym miała dzieci, i nie może mi pomóc, to widocznie tak ma być. Po czterech latach starań zrezygnowałam z adopcji.

Powiedziałam o swojej decyzji najbliższym. Wysłuchali mnie uważnie, ale byli innego zdania. Powiedzieli mi o Katolickim Ośrodku Adopcyjno-Opiekuńczym. Uważali, że powinnam wziąć sprawy w swoje ręce i obiecali pomoc. Jeśli i tym razem się nie uda - będzie to znaczyło, że naprawdę taka jest wola Boga. Jeszcze tego samego dnia siostra zaprowadziła mnie do domu dziecka, z którym była zaprzyjaźniona, prowadzonego przez siostry zakonne.


Zobacz także
Jacek Międlar CM
Małżeństwo to nie jest sprawa tylko dwojga ludzi, ponieważ obok celu małżeństwa, którym jest wzajemna miłość dwojga ludzi, jest wydanie na świat nowego człowieka. Ten nowy człowiek staje się nowym członkiem społeczności. Nie jest własnością tych dwojga, ale jest odrębnym człowiekiem posiadającym swoje prawa...

O narastającym problemie rozwodów w Polsce, konkubinacie, naprotechnologii i antykoncepcji z bioetykiem – ks. dr. hab. Tomaszem Krajem rozmawia Jacek Międlar CM
 
Jacek Ponikiewski
Rosnące zapotrzebowanie na psychoterapeutów oraz przeróżne tabletki, nie jest dla panującego konsumpcjonizmu niczym złym, bowiem nakręca go. Ludzie wciąż kupują, szukając celu, a także nabywają sterty niepotrzebnych w istocie leków. Błędne koło toczy się dalej, powołując do życia nowy twór- religie New Age. Wydają się być one idealnym rozwiązaniem problemu...
 
Jadwiga Mazur
Rośnie liczba dzieci i młodzieży pozbawionych poczucia bezpieczeństwa. Brak zainteresowania ich sprawami w domu rodzinnym rekompensują sobie wśród rówieśników. Spotykając podobnych sobie, doznają akceptacji i zrozumienia. Znajdują wzorce postępowania, które często nie promują właściwych postaw i zachowań. W szkołach przybywa dzieci przejawiających zachowania agresywne i aspołeczne, znerwicowanych i sfrustrowanych...
 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS