logo
Sobota, 27 kwietnia 2024 r.
imieniny:
Sergiusza, Teofila, Zyty, Felicji – wyślij kartkę
Szukaj w
 
Posłuchaj Radyjka
kanał czerwony
kanał zielony
 
 

Facebook
 
Drukuj
A
A
A
 
Maria Kwiecień
Adopcja, temat bez tajemnic
Wyd Marianow
 


ISBN 83-7119-466-8
Format 110x180 mm
stron 288
Wydanie 1, Warszawa, lipiec 2004


 

Tęsknota za dzieckiem (cz.2)

MAMA MARTY:
Dziewięć lat małżeństwa, lata bezskutecznego leczenia, a mój mąż wciąż wierzył, że będziemy mieli swoje biologiczne dzieci. Tymczasem mnie coraz bardziej nurtowało pytanie: "Czy nasze bezskuteczne oczekiwanie na dziecko ma coś wspólnego z wiarą? A może świadectwem naszej wiary będzie wyrażenie zgody na adopcję?". Wcześniej odrzucałam myśl o adopcji, usprawiedliwiając się, że to mój mąż nie chce o niej słyszeć. Ale jak długo można zagłuszać głos swojego sumienia, tym bardziej że Pan Bóg coraz częściej w sposób bardzo delikatny mówił do nas o adopcji przez innych ludzi? Nastąpiły również pewne wydarzenia dla nas niezrozumiałe, jak np. kupno większego mieszkania na bardzo korzystnych warunkach finansowych, kiedy stare było dla nas wystarczające.

Dzieliłam się z mężem wszystkimi swoimi przemyśleniami dotyczącymi adopcji i po długich rozmowach "wynegocjowałam", że aby mieć czyste sumienie, uczynimy ze swojej strony krok w tym kierunku - pójdziemy do ośrodka adopcyjnego. Zapewniałam męża, że nikt nie odda nam do adopcji dziecka, jeśli okażemy się nieodpowiednimi rodzicami, i w podświadomości miałam nadzieję, że takimi się okażemy (wynikało to chyba ze strachu przed adopcją). Co do jednego byliśmy całkowicie jednomyślni: musi to być ośrodek katolicki, dzięki któremu będziemy mogli łatwiej rozpoznać wolę Bożą. Ponadto bardzo ważne było dla nas, że każda decyzja podjęta w ośrodku jest zgodna z wolą Bożą, czego doświadczyliśmy.

Wyprawa do ośrodka trwała około 4 miesięcy. Ciągłe preteksty odwlekały nasz wyjazd. W końcu doszło do pierwszej wizyty, która ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu wypadła w dzień 10 rocznicy naszego ślubu. Gdy patrzę na to z perspektywy kilku miesięcy, to wizyta w ośrodku była tym momentem w naszym życiu małżeńskim, w którym "otworzyliśmy Chrystusowi drzwi do naszego małżeństwa", na co musiał czekać 9 lat. Od tego momentu wszystko zaczęło się układać. Wzięliśmy udział w rekolekcjach "Dialog małżeński". Niesamowite dla nas było spotkanie się z małżeństwami, które mają ten sam problem, doskonale nas rozumieją, i to nam bardzo pomogło. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyliśmy i rzadko gdzie czuliśmy się tak dobrze. Na co dzień był to temat tabu. Następnie zapraszano nas na comiesięczne spotkania, przygotowujące do adopcji. Nie wyobrażamy sobie adopcji bez tych spotkań.

 

MAMA KRZYSIA I JULCI:
Temat adopcji pojawił się w naszym życiu dość wcześnie, bo już w okresie narzeczeństwa. Wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że nie będziemy mogli dać życia naszemu biologicznemu dziecku. Lata mijały, a my ciągle byliśmy tylko we dwoje. Gdy stanęliśmy z problemem bezdzietności "twarzą w twarz", okazało się, że podjęcie decyzji o adopcji nie jest łatwe. Myślę, że problemem było pogodzenie się z faktem, że nigdy nie będę w ciąży, że nie będę "prawdziwą" kobietą - matką - oraz lęk, czy umiałabym pokochać obce dziecko. Trzeba było czasu, żeby zaakceptować tę sytuację i żyć dalej.

Pierwszy ośrodek, do którego trafiliśmy, bardzo nas rozczarował. Byliśmy tam tylko raz, ponieważ panująca w nim atmosfera spowodowała, że znowu zwątpiłam w słuszność decyzji o adopcji. Dopiero po około 2 latach na nowo podjęliśmy starania. Zgłosiliśmy się do innej placówki. Niestety, to znowu nie było to.
Postanowiłam szukać innych możliwości. Dzwoniłam do domów dziecka prowadzonych przez siostry zakonne i to właśnie one powiedziały mi o Katolickim Ośrodku Adopcyjno-Opiekuńczym.
Nigdy nie zapomnę pierwszej wizyty i rozmowy z panią Marią. Tyle w niej serdeczności, ciepła i zrozumienia...

O swoich zamiarach poinformowaliśmy rodziców i przyjaciół. Rodzice odnosili się do naszych planów z rezerwą - trochę byli przestraszeni. Twierdzili: "Jesteście przecież tacy młodzi, macie jeszcze czas". Przyjaciele odwrotnie - byli i są nam bardzo oddani.
Przebieg kwalifikacji wspominam bardzo miło. Wszyscy pracownicy Ośrodka są niezmiernie życzliwi, tworzą prawdziwie rodzinną atmosferę. Oczywiście bałam się, że np. w rozmowie z panią psycholog powiem coś, co się jej nie będzie podobało, lub podczas wywiadu w domu okaże się, że nie spełniamy odpowiednich warunków. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło i po 9 miesiącach od zgłoszenia się do Ośrodka mieliśmy upragnione DZIECKO.

 

MAMA EWUNI:
Z chwilą gdy z dwóch nieszczęść - naszej uczuciowej pustki i samotności odrzuconego maluszka - zdecydowaliśmy się uczynić coś dobrego, bacznie zaczęliśmy śledzić wszelkie, licznie nadawane przez media, wystąpienia na temat adopcji. Niestety, dużo w nich było ogólnego narzekania, a konkretnych informacji prawie wcale. Pani adwokat, udzielająca porad prawnych w dużej organizacji kobiecej, do której się udałam, na hasło "adopcja" spurpurowiała na twarzy i nabrała wody w usta. W końcu wszelkie źródła kierowały nas do jednego miejsca - ośrodka adopcyjnego w Warszawie, o którym mówi się, że jest największy w Polsce. Informację tę potwierdziła w czasie pierwszej rozmowy pani pedagog, zapewniając nas także, że są ośrodkiem ogólnopolskim, skupiają placówki adopcyjne z całego kraju i mają największe możliwości. Średni czas oczekiwania na dziecko - około 9 miesięcy. Brzmiało rewelacyjnie. Na podstawie tych informacji 2 miesiące później złożyliśmy dokumenty.

Warunki prawne spełnialiśmy bez problemu - obydwoje po trzydziestce (różnica wieku między rodzicami a dzieckiem nie może przekraczać 40 lat), trzypokojowe mieszkanie (maluch musi mieć oddzielny pokój), przeciętny stan zdrowia (nienotowani w poradniach zdrowia psychicznego i przeciwalkoholowej), niekarani, z pozytywnymi opiniami z zakładów pracy. Wystarczyły nawet nasze skromne budżetowe pensje. Z takim kontem zaczęliśmy czekać na niemowlaczka "ze zrzeczenia", co oznacza, że rodzice biologiczni zrzekają się w sądzie praw do dziecka i od takiej decyzji nie ma już odwrotu (inaczej rzecz się ma z odebraniem praw rodzicielskich - trwa to dużo dłużej i dlatego mówi się o "nieuregulowanej sytuacji prawnej" wielu dzieci w domach dziecka). Innych oczekiwań nie mieliśmy. Nie dbaliśmy ani o środowisko, z jakiego będzie pochodziło (w końcu trudno się spodziewać, że będzie to "panienka z dobrego domu"), ani o wiek matki, ani o płeć dziecka. Z formalnego punktu widzenia mieliśmy pełne szanse za 9 miesięcy zostać szczęśliwymi rodzicami. Hura! Dziecko zostało poczęte.

Zaczęło się przygotowywanie do rodzicielstwa przez ośrodek adopcyjny. Przez pół roku byliśmy poddawani "śledztwu psychologicznemu", zniechęcani na wszelkie możliwe sposoby i traktowani jak ludzie o najgorszych zamiarach. Znosiliśmy to z pokorą i zrozumieniem, bo wydawało się, że na osobach, które się nami zajmowały (psycholog i pedagog), spoczywa wielka odpowiedzialność za los powierzonego ludziom dziecka, a przecież zdarzają się nadużycia. Jako nauczycielka wiem o tym najlepiej. Dlatego też z głęboką wiarą w szczęśliwe zakończenie i z absolutnym zaufaniem oddaliśmy się w ręce obu miłych pań, nie zazdroszcząc im służbowych obowiązków.

W końcu uznano, że się nadajemy, i zostaliśmy zakwalifikowani jako kandydaci na rodziców adopcyjnych jak najmłodszego niemowlęcia. Tyle że po kolejnych paru miesiącach rozmów, rozbudzanych nadziei i ciągłego zwodzenia raptem okazało się, że nie ma i nie będzie dla nas dziecka. Że te, które trafiają do ośrodka, są znacznie starsze. Odmówiono nam także pomocy w przypadku, gdybyśmy sami dotarli do maleństwa pozostawionego przez matkę w szpitalu. Zaskakująca niezgodność z informacjami podanymi na samym początku absolutnie nikogo nie dziwiła. Oprócz nas oczywiście. W dodatku do nikogo nie możemy mieć pretensji, bo tylko własnej naiwności zawdzięczamy fakt, że bezgranicznie zaufaliśmy osobom, które nie dały nam do tego najmniejszego powodu.

Nabraliśmy szczerego przekonania, że nic z tego. Przeżywaliśmy kompletne załamanie. W końcu ile czasu można "chodzić w ciąży i daremnie jeździć do porodu". I w tym momencie potwierdziła się stara prawda, że człowiek zginąłby bez przyjaciół. Jedni z nielicznych wtajemniczonych dosłownie zmusili nas do zmiany ośrodka adopcyjnego. Niechętnie, z ociąganiem, głównie dlatego, by nie robić im przykrości, udaliśmy się do Katolickiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego. Wcale nam się nie uśmiechało zaczynanie wszystkiego od początku, znowu "w ciemno", bez żadnych znajomości.

Otuchy dodała nam inforacja, że w ciągu pierwszych dwu lat działalności Ośrodek przeprowadził ponad 90 adopcji. To przecież tak, jakby zlikwidować duży dom dziecka! Tu nie ma przestronnych korytarzy, miękkich wykładzin, luster i wygodnych foteli. Są tylko ciasne pomieszczenia w dawno nie remontowanym budynku. I kilka kobiet, które wzbudziły nasze niepomierne zdziwienie. Po pierwsze, przyjęły nas życzliwie. Po drugie, uważają, że chęć stworzenia domu osieroconemu dziecku jest pobudką szlachetną. Po trzecie, bez problemu przyjęły wiadomość, że chcieliśmy zaadoptować niemowlę. Tak samo jak my boją się negatywnych skutków pobytu malucha w domu dziecka i pragną mu tego oszczędzić. A pod tym względem czas jest bezlitosny. Objawy choroby sierocej zauważyliśmy już u naszej sześciotygodniowej Ewuni. Unikała kontaktu wzrokowego, była apatyczna, prawie wcale nie płakała, a mięśnie miała ciągle napięte. Na szczęście wyrównała wszystko w ciągu miesiąca i teraz jest najbardziej przytulnym chichotem na świecie.

Szczęśliwy moment przybycia do nas dziecka nastąpił po równiutkich (co do dnia) 9 miesiącach przygotowań na przyjęcie małego człowieka. W tym czasie odbyliśmy kilka rozmów z psychologiem na temat naszego stylu życia, wyznawanych wartości oraz pobudek podjęcia decyzji o adopcji. Uczestniczyliśmy w grupie kilku par w warsztatach, na których dyskutowaliśmy na temat jawności adopcji, niektórych problemów wychowawczych, uczyliśmy się pielęgnacji niemowlęcia. Odbyły się także spotkania z rodzicami, którzy już adoptowali dziecko i dzielili się swoimi doświadczeniami (nieocenione informacje z pierwszej ręki). Na każdym kroku podziwialiśmy charyzmę i głęboką mądrość pani psycholog, która wzięła nas pod swoje skrzydła. Nawet na wywiad środowiskowy (wizyta w domu, której celem jest sprawdzenie warunków, w jakich będzie żyło dziecko) przyjechała do nas w sobotę wieczorem, nie patrząc na to, że nie był to jej dzień pracy. Dokonała cudu - przywróciła nam nadzieję. Ostatnim etapem był wyjazd do domu rekolekcyjnego w Sulejówku na tzw. spotkania małżeńskie. Jeszcze tylko do dokumentów poprzedniej instytucji dołączyliśmy świadectwo ślubu kościelnego i zaświadczenie z parafii (wszak to ośrodek katolicki) i zakwalifikowano nas. Tydzień później przytulaliśmy do serca Ewunię.

 

MAMA MATEUSZKA:
Mateuszek, Marek i Maria - to nasza rodzina, którą staliśmy się 3 lata temu. Jesteśmy chrześcijańskim małżeństwem od 18 lat. W ciągu wspólnego życia mieliśmy gorsze i lepsze dni, jednak trwaliśmy ze sobą dzięki wierze i nadziei, że Bóg w końcu obdarzy nas dzieciątkiem. Po wielu latach badań, leczenia i operacji (lekarze ciągle dawali nadzieję), a także wielu modlitwach, rodzina wciąż była niepełna. Ja - pochodząca z rodziny wielodzietnej - byłam bardzo nieszczęśliwa i zrezygnowana, po prostu zazdrościłam często innym. Pomimo że ciągle byliśmy komuś potrzebni (pomagaliśmy bliskim i sąsiadom), to czuliśmy, jak czas ucieka i życie nie daje nam poczucia spełnienia. Myślę z perspektywy czasu, że Bóg pomógł nam spełnić Jego wolę - dał nam znak. Miałam poważny wypadek samochodowy, z którego w ciągu roku wygrzebałam się z pomocą Boską i ludzką na tyle, że jestem sprawna umysłowo i fizycznie. Zrozumieliśmy dokładnie, czym jest życie ludzkie - okruszkiem, pyłkiem, który każdy powiew może zdmuchnąć. Nie można przeżyć go byle jak. Widocznie Bogu było potrzebne moje życie, skoro dał nam szansę, byśmy się stali sobie bliżsi, bardziej potrzebni. Czy nie była to szansa, by odpłacić Bogu za wszystko dobro, a może dać jeszcze komuś szansę i zawierzyć jeszcze raz. Niech się dzieje Jego wola.

Od dawna przemyśliwałam nad adopcją, jednak widziałam rozterki i obawy u męża. I wtedy w jego rodzinie zostało adoptowane maleńkie dziecko. Radość, duma, wszystkie uczucia towarzyszące temu wydarzeniu udzielały się i nam. Coś się w moim mężu zmieniło, jednak nic nie proponował. Ja często rozmawiałam o tym z moją kochaną siostrą, również z sąsiadką, wspaniałą przyjaciółką, one wspierały mnie w moich pragnieniach. W końcu postanowiłam zacząć działać sama. Chyba Bóg sprawił, że wpadła mi w ręce "Gazeta Praska", w której była wzmianka, że powstał Katolicki Ośrodek Adopcyjny w Warszawie. Uznałam, że powinnam tam spróbować, gdyż sądziłam, że w państwowym ośrodku mamy małe szanse ze względu na nie najmłodszy wiek i nie rewelacyjne warunki domowe. W Katolickim Ośrodku Adopcyjnym zostałam przyjęta ciepło i życzliwie, chociaż byłam stremowana i bałam się odrzucenia od razu. Myliłam się. Wyszłam poruszona, wdzięczna za wysłuchanie i pełna nadziei, że mamy szansę. Pani dyrektor Maria była jak matka, której wszystko można powiedzieć.

W przeddzień moich imienin oznajmiłam tę wiadomość mężowi. Wzruszył się i nie oponował. Zaczęliśmy otwarcie o tym rozmawiać. W tym czasie zmarła moja mama. Niedługo później udaliśmy się z mężem na pierwsze rozmowy do Ośrodka. Wrażenie męża ze spotkania było również dobre. Zebraliśmy potrzebne dokumenty. Po krótkim czasie dowiedzieliśmy się, że jesteśmy zakwalifikowani i możemy oczekiwać około 9 miesięcy na "narodzenie się naszego dziecka". Byliśmy pełni nadziei i optymizmu. Poinformowaliśmy nasze rodziny i bliskich o naszych planach. Wiadomość była przyjmowana nie najgorzej i chyba tylko w dwóch przypadkach mniej optymistycznie. W pracy męża i mojej również bez zdziwienia i z aprobatą.

Czekanie umilały nam częste spotkania w Ośrodku Adopcyjnym z rodzinami, które już adoptowały dzieci i uczestnictwo w rekolekcjach ("Spotkaniach małżeńskich"), które pomagały nam przygotowywać się i zrozumieć pewne trudności, jakie mogą nas spotkać po otrzymaniu dziecka. Wszystkie spotkania wspominamy bardzo miło i ciepło, panowała tam rodzinna i niepowtarzalna atmosfera. Zobaczyliśmy, jak wiele jest małżeństw tęskniących za dziećmi i że nie jesteśmy sami w tych pragnieniach. Mogliśmy powiedzieć to głośno i otwarcie, bez wstydu, wiedząc, że ktoś nas wysłucha i zrozumie.

 

MAMA MAGDUSI I BASI:
Pobraliśmy się w 1975 r. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Założyliśmy własną firmę, która rozwijała się szybko. Nie myśleliśmy zbyt wiele o dzieciach. Zdobywaliśmy wiedzę, doświadczenie i na tym kończył się nasz świat. Zawsze ten sam rytm dnia: rano szybko i z zapałem biegliśmy do pracy (tyle rzeczy tam trzeba było zrobić), wieczorem wracaliśmy zmęczeni do domu, wspólny obiad, może trochę telewizji i dobranoc. A od rana znów to samo. W sobotę też było w firmie coś do zrobienia. Kiedy jednak i w niedzielę "musieliśmy" iść do pracy, znajomi zaczęli się stukać w czoło. Żyliśmy pracą. Dawało nam to satysfakcję, ale do czasu.

Kiedy osiągnęliśmy pewną stabilizację materialną, wszystko to, co dotąd wydawało się zwykłe i oczywiste, zaczęło nas drażnić. Wspólna praca, wspólny obiad, wspólny dom, te same ściany i... pustka. Czegoś zaczęło nam brakować. Samotne święta z symboliczną choinką w kącie, albo i bez niej, bo po co. Przygotować wigilię - można, to nawet łatwe, ale jak ją potem zjeść. To trudniejsze. Święta, to właściwie był czas na to, żeby odpocząć, odespać i znów wyczekiwanie poniedziałku, kiedy człowiek pójdzie do pracy i będzie miał zajęcie.

A na dworze, w windzie, po drodze do pracy spotykałam kolejny wózek, w którym rozkoszny maluch wierzgał nóżkami. Gotowały się we mnie uczucia, mówiąc ogólnie, macierzyńskie. Zwykła, biologiczna potrzeba podtrzymania gatunku. Mąż wypełniał tę pustkę, produkując coraz to nowe urządzenia elektroniczne. Tak, chcieliśmy mieć dzieci. Dlaczego się nie pojawiały? Pytałam o to kolejnych ginekologów, biegałam od jednego do drugiego i próbowałam wszystkiego. Kiedyś jednak musiało do mnie dotrzeć, że NIE BĘDZIEMY MIELI DZIECI. Pustka. To moment okropny. Człowiek czuje się gorszy. Wie, że omija go najważniejsza rzecz na świecie.

Jedyną drogą była adopcja. Niewiele osób wie, że w Polsce jest ona bardzo prosta. W domach dziecka jest bardzo dużo dzieci, które można adoptować, a każdy dzień w sierocińcu tylko pogarsza ich sytuację. Człowiek nie może żyć bez miłości, a tę może dać tylko rodzina. Dla przykładu w krajach Europy zachodniej tylko jedna para na 25-30 ma szansę dostać dziecko. U nas właściwie każda, która spełnia podstawowe warunki.


Zobacz także
ks. Marek Dziewiecki
Małżeństwo to jedyna forma miłości między ludźmi, w której wymagana jest pełna wzajemność. W innych niż małżeństwo formach więzi miłość może być okazywana przez jedną ze stron. Można być przyjacielem dla kogoś, kto nie odpowiada miłością na miłość. Można kochać rodziców, rodzeństwo czy własne dzieci, mimo że któraś z tych osób nie kocha. Nie można natomiast zawrzeć małżeństwa wtedy, gdy kocha tylko jedna ze stron. 
 
Marek Ziaja
Widziałem ostatnio dobry kryminał „Siedem” dobra akcja, świetni aktorzy i co tu ukrywać temat, na Oskara. Przypomniał mi, że i u nas, katolików, podobny temat, chociaż inaczej ujęty, się pojawia. Zaraz więc do modlitewnika sięgnąwszy stałem się o kolejną prawdę katechizmową mądrzejszy. Co w prostszych słowach znaczy, przypomniałem sobie, co zapomniałem...
 
ks. Mariusz Rosik

Gdyby postronny obserwator stanął pomiędzy faryzeuszem i celnikiem z Jezusowej przypowieści, usłyszałby dwie odmienne modlitwy. Pierwsza brzmiałaby: Dziękuję, że jestem taki wspaniały! Druga zaś: Miej litość dla grzesznika! Modlitwa faryzeusza była urozmaicona. Modlitwa celnika — monotonna. Celnik jednak zwracał się w pokorze do Boga, faryzeusz — do siebie samego! Tak właśnie należałoby dosłownie przetłumaczyć grecki tekst...

 

___________________

 reklama
Działanie dobrych i złych duchów
Działanie dobrych i złych duchów
Krzysztof Wons SDS